Kryzys

2010-02-21 00:07

 

KRYZYS

/najcięższe kryzysy związane są z kacem, jakkolwiek rozumieć to słowo, zaś leczenie kaca największy daje skutek tylko wtedy, kiedy zupełnie odstawisz jego przyczynę i zajmiesz się czymś pożytecznym/

 

Umówmy się na chwilę, że kryzys nie oznacza jakiegoś dramatycznego „dołowania”, tylko przesilenie, które może dotyczyć przechodzenia z wielu dziecięcego w wiek dorosły, przejścia na inną religię lub zmiany paradygmatów ustroju społecznego.

Kryzys – każdy, zdaje się – ma to do siebie, że pojawia się nieoczekiwanie nawet wtedy, kiedy spełnia wszelkie „logistyczne” kryteria, które zapowiadają jego nadejście. W ten sposób kryzys stawia nas zawsze w sytuacji, kiedy nasza nań reakcja mówi o nas wiele, bowiem jest spontaniczna i wypływa z głębokich pokładów moralnych: jednym słowem, przechodząc kryzys ujawniamy swoją naturę, jakakolwiek ona jest.

Oczywiście, elementem tej natury jest temperament: jedni ulegają emocjom, stają się kłótliwi albo popadają w euforię, inni zamykają się w sobie, co może oznaczać, że są potencjalnie niebezpieczni dla otoczenia albo odwrotnie, są zrezygnowani, jeszcze inni z kamienną twarzą, jak pokerzyści, zachowują się jakby nic się nie działo, a to może oznaczać daleko posunięty cynizm albo takie ogłupienie i dezorientację, że nic tylko udawać że nic się nie dzieje. Temperament jednak nas tu mniej interesuje.

Ważniejsze jest, co człowiek w chwilach kryzysu zechce oferować otoczeniu, rodzinie, sąsiedztwu, społeczności, Ojczyźnie i wreszcie sobie samemu. Ten wymiar moralności jest tylko częściowo kontrolowany przez człowieka, bo kształtowany jest zarówno przez pokolenia w procesach wychowawczych, jak też przenoszony jest „drogą płciową”, genetycznie, czego – zdaje się – nie potwierdzą znawcy tematu. Ja jednak upieram się przy równym znaczeniu wychowania i spadku genetycznego, szczególnie kiedy patrzę na szlachetne zachowania osób źle wychowanych w domu i szkole, ale też kiedy patrzę na osoby „lepszej rasy”, które zachowują się podle i marnie.

Polska nasza tkwi po uszy w kryzysie, a przy tym, jak okiem sięgnąć w przeszłość, różnorodne kryzysy są naszą historyczną specjalnością, bowiem trudno w naszych z górą tysiącletnich dziejach znaleźć choćby pokolenie, które nie przeżyłoby jednego, dwóch kryzysów. Jakże spokojnie wyglądają na tym tle losy innych narodów!

Nasze współczesne kryzysy dotyczą najszerzej rozumianej Transformacji, a skupiają się na kilku punktach milowych:

-                                 nieumiejętność pożytecznego zagospodarowania najrozmaitszych wolności osobistych i społecznych, jakimi nas Los obdarzył;

-                                 rozczarowanie państwem i jego animatorami, tak zwaną klasą polityczną, wszelkimi postaciami prominentnymi w obszarze władzy;

-                                 ostateczne wycofanie zaufania do ruchów społecznych i politycznych zapełniających polską scenę polityczną i świadomość społeczną;

-                                 rosnąca podejrzliwość wobec wszelkich działań prezentowanych jako obywatelskie, samorządne;

-                                 przegrana bitwa ludu z państwem o dominację w obszarze samorządności (podmiotowości) terytorialnej, zawodowej, środowiskowej, etnicznej;

-                                 zapaść rodziny jako fenomenu konstytuującego wielkie agregaty społeczne i organizującego życie małych społeczności;

-                                 rozczarowanie Kościołem jako desygnatem asocjacji religijnych i nosicielem nauki społecznej;

-                                 dawno niespotykane rozwarstwienie ludności na trwale „urządzonych” oraz trwale tkwiących w „niedoczasie”, nie tylko ekonomicznym;

Każdy z tych ośmiu obszarów jest znakomitym testem na postawy i wybory reprezentowane przez różnych ludzi , prywatnie i publicznie, jednostkowo lub z urzędu, samodzielnie lub pod wpływem. Nie będzie w tym miejscu wyliczania i wymawiania komuś, jak się kiedy zachowuje, bo w tej sprawie każdy ma – zdaje się – własne sumienie. Natomiast będzie o tym, jak przeinaczają się owe postawy i wybory na przestrzeni od przed-Transformacji do niemal-post-Transformacji, bo takie uwagi mogą być kształcące.

Inteligencja uchodzi w powszechnym mniemaniu za wzorzec, reprezentację i nosiciela zarówno idei moralnych, jak też konkretnych wartości. Nasza inteligencja w dobie Transformacji wystarczająco długo była pod przemożnym wpływem styropianu, który ma właściwości tłumiące samokrytycyzm, reprodukujące socrealizm a’rebours, ubezwłasnowolniające cieleśnie i intelektualnie wobec Zachodu: teraz inteligencja ma kaca i wymaga terapii, a na pewno katharsis.

Lud miastowy długo był wiodącą klasą u czoła awangardy przemian (raz socjalistycznych, innym razem pozostałych), bardzo długo też podstępnie był karmiony przaśnymi prawdami o zbiorowej mądrości i społecznej intuicji: dziś lud miastowy chętnie porzuca wszelkie ograniczenia dla swej głupoty, histerycznych żądań, dość swobodnie porusza się też poza granicami wyznaczającymi niegdyś to co prawe, honorowe, godne, porządne.

Lud prowincjonalny do dziś jest, zdaje się, przekonany o tym, że „żywią i bronią”, nawet jeśli popada w nędzę ekonomiczną, socjalną, kulturalną, edukacyjną, zatem nie jest w stanie nakarmić samego siebie, a bronić nikogo mu się nie chce, służbę obowiązkową traktuje jak wybawienie z biedy. Lud prowincjonalny odrzuca jak najdalej od siebie mrzonki o samorządności, braniu spraw w swoje ręce, gospodarskim spojrzeniu na otoczenie: żyje w getcie własnych fobii na wszystko, amorficzny i szelmowsko złodziejski.

Biurokracja miała się dobrze od wieków, niezależnie od okupanta, jaki przychodził kolejno łupić i niewolić Polskę. Aż w końcu coś jej pękło i zabrała się za robienie interesów w oparciu o swoje biurka, porzucając jakiekolwiek myślenie państwowe, a nawet kastowe: dziś nie jest to warstwa urzędnicza, tylko mozaika koterii łupiących wszystko, co się uda pochwycić, już nawet bez baczenia na „surową rękę sprawiedliwości ludowej” i na to, co powiedzą inni.

Europa wywiesza od zawsze na swoich sztandarach różne mamidła podpisywane jako helleńskie, rzymskie, chrześcijańskie i jakieś tam jeszcze. Niestety, Polsce ma ona do zaoferowania wyłącznie odwrotność tego, co wypisane ma na sztandarach, więc albo taka zawsze była, obłudna i nie piękna, albo tak specjalnie traktuje nasz kraj umęczony, co ani jej, ani nam nią zachwyconym nie przynosi chluby.

 

Etosy – te specyficzne wzorce pracy i matryce zachowań odpoczynkowo-rozrywkowych – kisną powoli w zatęchłej piwnicy, do której w powszechnym mniemaniu zostaliśmy wtrąceni w ramach reedukacji. Taka kara za lata społecznego przyzwolenia na domniemany socjalizm[1].

Polski kryzys polega chyba na tym, że – widząc jak najbardziej paradoksy i sprzeczności między wyobrażeniami i rzeczywistością – kurczowo trzymamy się jednak tych wyobrażeń, jak czego dobrego.

A takie firmy jak Ordynacka nic, tylko przyjęły tę śmieszną konwencję i udają, że tak jest dobrze.



[1] Pojęcia socjalizm domniemany używam przy aprobacie moich uczonych rozmówców co najmniej od ćwierćwiecza (policz, czytelniku);