Książęta establishmentu. Правлячі круги

2015-02-18 18:12

 

Słowo „establishment” jest podstępne. Większości z nas kojarzy się ze słowem „elita” albo „decydenci”. Tu zaś chodzi o ludzi, którzy wewnątrz lub spoza Nomenklatury są w stanie ustanowić (ang.: establish) znaczący społecznie, gospodarczo, politycznie wycinek rzeczywistości codziennej i lub uroczysto-obrzędowej oraz medialnej. Albo choćby sprokurować jeden czy drugi fakt mający skutki ekonomiczne, medialne, polityczne.

Weźmy, na przykład, byłego ministra. Znakomita ich większość podczas sprawowania rządowej funkcji albo tuż po jej zakończeniu staje na czele jakiejś „organizacji pozarządowej”, niekiedy w radach nadzorczych czy w uniwersytetach albo w biznesie (związanym z poprzednią działalnością rządową).

Kondycja tych podmiotów i ośrodków, którym szefują aktualni czy byli wysocy dygnitarze, zależy w dużej mierze od sprawności tychże w pozyskiwaniu zleceń, dotacji, udziału w przedsięwzięciach czy choćby celebrach salonowych. Praktyka ta jest szeroko znana na całym świecie i nie budzi większych wątpliwości, choć powinna. Trudno bowiem mówić o równym dostępie do dóbr, wartości i możliwości, o „bezpieczeństwie rynkowym” tych podmiotów, które korzystają z „doświadczenia” dygnitarzy i tych, którzy nie korzystają.

Nawet jeśli założymy, że dotąd nie widać patologii – to na pewno jest patologią proceder, kiedy taki luminarz swoją funkcję traktuje jako gwarancję całkiem prywatnej synekury.

Mam bliskiego znajomego, bardzo bliskiego. Pracuje w stowarzyszeniu zrzeszającym osoby i podmioty prawne. Od lat szefuje owemu stowarzyszeniu opisywana wyżej „szycha”. Ów prominent zorganizował się tak, że w jednym kilkuizbowym pomieszczeniu skupił stowarzyszenie, własną firmę, fundację kontrolowaną przez siebie, kto wie co jeszcze. Ktoklwiek wchodzi do biura – ma wrażenie, że przychodzi do stowarzyszenia. Sam tego doświadczyłem: biuro stoi pod „herbem” luminarza, a to, jaka konkretnie firma „obsługuje” sprawę – jest drugorzędne. Kadrowo nie ma różnicy: każdy w tym biurze trochę tu, trochę tam pracuje. Nasz główny rozdający decyduje jednoosobowo o wszystkim, a kiedy trzeba – to rozstrzyga: to pójdzie przez tę, a to przez tamtą firmę, to wykonawczo bierze ten pracownik, a to weźmie inny. Na siebie biorę „kolegialność” decyzji, jeśli sprawę „przepuszczamy” przez stowarzyszenie.

Kluczem do zrozumienia wielu roboczych, codziennych decyzji jest rozeznanie kadrowe: to jest szwagier, to znajomy córki, to zaś ktoś oddany szefowi mimo wszystko. Drugim do pary kluczem jest zasada: kapitał prominenta i zasoby stowarzyszenia – wspomagają bezpłatnie lub za „symboliki” te bardziej prywatne przedsięwzięcia. Nowo zatrudnieni – muszą się w tym połapać i zaakceptować. Inaczej – tracą zaufanie kierownictwa i pozbawiani są szansy. Grzecznie i bezboleśnie, wszak jakiś powód, dla którego ów nowy wszedł do grona – jest!

Zdarzają się „nieciągłości”, ktoś czegoś nie rozumie, ktoś coś bierze zbyt dosłownie. Cóż...

 

*             *             *

Znam co najmniej kilkanaście takich „multi-organizacji”, w których nikt niczego nigdy nie udowodni, chyba że „napuści” bardzo skrupulatnych szczególarzy, umiejących znaleźć nadużycia w pajęczynie powiązań jak najbardziej poprawnych formalnie.

To jest element ustrojowy, na który burzą się wyłącznie ci, którzy w takim mechanizmie nie są „przewidziani”. Miałem dziś rozmowę z pradawnym kolegą, który mi przy okazji innych spraw objaśniał tę właśnie: twoje zachowanie – mówił – jest funkcją celu. Jeśli chcesz coś w takim ustroju zrobić dobrego, a przynajmniej „swojego” – musisz zamknąć oczy na wszystko, co mogłoby ci „nie pasować”, robić swoje i nawet mrugnięciem oka nie zdradzić, że się czegoś domyślasz, a już broń boże, żebyś wiedział i dawał znać, że wiesz!

Kolega, na przykład, pracuje w telewizji...