KTOŚ czy NIKT. Ostatni spazm demokracji

2012-09-08 20:26

Dostałem reprymendę od osoby rozpoznawalnej, pełniącej ważną funkcję honorową, POSTACI. W reprymendzie tej – co przykre – wyczułem nutkę pogardy.

 

Kim ty jesteś – rzecze ów autorytet, luminarz – żeby organizować tak zamaszyste przedsięwzięcie. Nikt z ludzi, których zapraszasz, nie przyjdzie, i tak to się skończy.

 

Tu przerwę, aby przytoczyć wspomnienie. Otóż od dziecka mam skłonność do zbawiania świata. Kiedy zostałem aktywistą (sekretarzem) Komisji Nauki Rady Okręgowej ZSP (jeszcze przed festiwalem Solidarności), szef tej komisji (późniejszy wiceprezes Orlenu i Polkomtelu), wyczuwszy, że chciałbym wszelki ruch intelektualny wydobyć spod kontroli sekretarzy, posadził mnie przed sobą w akademiku i powiada: aby zmienić świat na lepszy, musisz w tym gorszym świecie zrobić karierę. Musi twoja pozycja napęcznieć, nabrać znaczenia. Wtedy, jako KTOŚ, będziesz miał szansę na cokolwiek. Nie odpowiedział już on na moją ripostę: a jeżeli, Sławku, zacznę tę karierę robić i to mi się spodoba, zacznę reprodukować zło, które mi się teraz nie podoba, co wtedy się stanie z ideą, która mi dziś przyświeca?

 

Drugie wspomnienie, dużo późniejsze. Zaznaczam, że ja w ciągu kilkunastu lat młodzieńczych zrobiłem dużo dużego i dobrego, tyle że cokolwiek zrobiłem skutecznie, oddalało mnie od kariery. Oto siedzimy w kawiarni, w gronie osób z SGH (wcześniej SGPiS): szef jednego z NFI, wiceprezes banku, wiceminister Skarbu, dyrektor w TVP, kilka jeszcze osób, wśród nich ja, bez „życiorysu” mierzonego dobrymi punktami CV. Jak zwykle upominam się o to, by coś zrobić, bo jest nie całkiem fajnie. Wtedy Ireneusz, (ten od NFI), powiada: Janku, nigdy w życiu nie osiągniesz 100% tego, co zamierzasz, odpuść niektóre sprawy. Ja na to: Irku, zgoda, jesteś dla mnie autorytetem. Powiedz mi zatem, a ja się podporządkuję: jaki procent odstępstwa od Dobra, Piękna i Prawdy jest „do przyjęcia”. Może 5%? A może 10% czy 15%.

 

Oczywiście, zarówno w rozmowie ze Sławkiem, jak też w kilkanaście lat potem rozmowie z Irkiem, użyłem argumentów demagogicznych. Prawda. Tylko jak miałem zareagować na to, że ktoś chce koniecznie mnie zaprogramować oportunistycznie, konformistycznie?

 

Teraz, poniżej, w całości tekst, który zamierzałem „puścić” rano, ale ugryzłem się w język. Niestety, język już przestał boleć i autocenzurze powiedziałem – poszła won!

 

Ostatni spazm demokracji

 

Kilka lat temu, na własną prośbę, dołączyłem do grona piszących w portalu opiniotwórczym, pełnym dobrych nazwisk dziennikarskich. Napisałem tam ponad 30 tekstów. Właściwie napisałem więcej, ale „wpuszczono do obiegu” zaledwie część z nich. Portal jest redagowany, czyli teksty są „dopuszczane” i „doredagowywane”, a nie idą „z ręki”.

 

Naczelny tego portalu, mającego dziś już zasłużenie dobrą markę, traktował mnie niczym ojciec z matką. Uczył mnie dziennikarstwa (szczerze dziękuję, rzeczywiście zdołał mnie paru rzeczy nauczyć), a w rozmowach tête-à-tête dawał wyraz swoim zamiarom wobec mnie: nabierzesz tu ogłady, zdobędziesz nazwisko. Czułem się dopieszczany i noszony na rękach, tak jak trener dobrej daty traktuje zdolny narybek, choć byłem już wtedy 50+ i zakładałem, że jestem w miarę dorosły, wykształcony, „z przeszłością”, rozumny, świadom na czym polega obywatelstwo, itd., itp.

 

Na jednym z cotygodniowych posiedzeń Redakcji – niespodziewanie – doszło do ustalenia, że Zespół preferuje którąś z opcji politycznych, grających na „rynku”. Uznano, że w tę opcję warto inwestować zaangażowanie. Poważnie, przysięgam, tak było, a w salce redakcyjnej były tuzy dziennikarstwa, autorytety wręcz! Niektórych życiorysy to wręcz historia mediów!

 

Nie pierwszy raz w życiu byłem – nie wiedzieć czemu – świadkiem ustaleń, które nigdy nie powinny mieć miejsca, a na pewno przy mnie, bo mimo swoich wad i popełnionych w życiu bezeceństw w takich sprawach jestem pryncypialny. Zmilczałem.

 

Przestałem być pokorny, kiedy do moich tekstów (nie zawsze będących „po ustalonej linii”) zaczęto bez poinformowania mnie dopisywać uzupełnienia „korygujące”, a raz zdarzyło się nawet, że z mojego tekstu zrobiono „dwugłos”: najpierw na temat dano sporządzony naprędce tekst „luminarza”, a w dolnej części umieszczono mój tekst, jednym ciągiem, co wyglądało nieco idiotycznie, w każdym razie nie znajdowałem w tych „doredagowaniach” innego sensu niż podważenie albo „przekierowanie” stawianych przeze mnie tez. Wszystko jeszcze wisi w internecie, można sprawdzić, że nie zmyślam.

 

Odszedłem stamtąd, wykorzystując bezpośredni powód, jakim była depresja spowodowana napaścią Państwa na mnie (dziś sądownie udowodniono już, że bezzasadnie i bezprawnie, walczę o rekompensatę).

 

Po moim odejściu jeszcze puszczono moje 2-3 teksty. Ostatecznie dostałem prywatnego mejla od Redaktora, że na temat patologii „wkodowanych” w obecny ustrój na tym portalu pisać nie będziemy.

 

Ok., można się rozstawać, ale nie należy zapominać, dlaczego wcześniej się zeszliśmy (dotyczy to nie tylko współpracowników, ale też przyjaźni, sympatii, żon, wspólników). Nikomu z redaktorów tego portalu źle nie życzę, zachowałem szacunek do tych, na których „lep” zamustrowałem się tam. Różnimy się tym bardziej, im dalej jestem. Czytam ten portal.

 

Dziś przygotowuję projekt, który niewątpliwie jest ponad siły pojedynczego blogera, którego poczytność jest skromna. Częścią tego projektu jest seminarium, na które zaprosiłem luminarzy polskiej myśli i czynu. Wybrałem ich starannie. Nie są czynnymi politykami, są inteligentami w pełnym tego słowa znaczeniu (nosiciele etosów, mają poczucie misji społecznej-publicznej, mają ceniony życiowy dorobek), ale przede wszystkim każdy z nich reprezentuje inną, czasem radykalnie odmienną od pozostałych, opcję „ideową”.

 

W zamyśle osoby te powinny się wzajemnie cenić i móc oraz chcieć ze sobą się spierać w formule „różnijmy się pięknie”. Stać je na to. Moja osoba jest w tym koncepcie ograniczona do spraw organizacyjnych. Nie mam ani odwagi, ani powodu narzucać im czegokolwiek swojego, poza tym, co już robię: złożenie propozycji, by się w pewnej chwili spotkali w jednym miejscu, w celu odbycia rozmowy.

 

Kilku poważnych ludzi, których zamierzam zaprosić do tego seminarium, odpowiedziało życzliwie, choć niekiedy z niedowierzaniem, teraz trwają rozmowy o szczegółach. Już wiem, że to się odbędzie. Jestem od tysięcy lat organizatorem dysput (choć ostatnio mam dużą przerwę), znam się na tym tak samo, jak cieśla zna się na robieniu szalunków. Chyba nie powinienem mieć kompleksów, skoro jedno z lepszych moich osiągnięć – to konferencja Socjalizm a Rynek, „wydana” 3 razy (1985-6-7), z udziałem wszystkich kilkudziesięciu tuzów ekonomii (z ówczesnym nestorem, Czesławem Bobrowskim), z udziałem setek młodych naukowców i studentów z całego kraju i zagranicy, ze swoistym wkładem żyjącego do dziś Prof. Władysława Baki, wtedy ministra ds. reformy gospodarczej, który interweniował w tytuł konferencji (pierwotny, mój tytuł konferencji: Socjalizm Rynkowy). Miałem wtedy dwadzieścia kilka lat. Organizowałem lub współorganizowałem wielkie „spędy” kół naukowych i uczonych, albo małe „spędy”, za to z udziałem najlepszych: w Kazimierzu, w Kirach, w Warszawie, na Otrycie, wszędzie. Zostałem – wbrew interweniującym oficjelom, Przewodniczącym Ogólnopolskiej Rady Nauk Społecznych, zrzeszającej kilka tysięcy studenckich kół naukowych i tyleż tzw. młodych pracowników nauki.

 

Nie wie tego Redaktor, niegdyś mnie dopieszczający. Nie przechwalam się tym na każdym kroku. Dostał do ręki materiały zarysowujące temat oraz potencjalną, życzeniową na razie listę uczestników seminarium. Widać jasno: nie uwierzył, że to może się udać. W takich przypadkach najczęściej dostaję odpowiedź w stylu: gratuluję odwagi, zastanowię się, albo: proszę mnie nie uwzględniać, nie wierzę w sukces przedsięwzięcia.

 

Jego zaś odpowiedź brzmi (pełny cytat z e-maila):

 

Janku Drogi! To, co mi przysłałeś, to jest na dwa, trzy życiorysy... Musisz jednak skupić się na czymś, opanować dany temat expedite, żeby liczyć się w jego problematyce jak wysokiej klasy fachowcy, wtedy będziesz słuchany i traktowany z szacunkiem. Bo tak to są chłopięce fantazmaty i nie ma co dyskutować. Nawet ta dyskusja... Kim jesteś, żeby do Ciebie przyszli jacyś ludzie z pierwszej półki? Nawet Ci, obawiam się, nie odpowiedzą. Słowem, musisz dorosnąć.
Z uściskami – Stefan

 

Jakoś nie umiem się na to obrazić! Odpowiem tylko: Stefanie! Ja naprawdę na kilku rzeczach się znam, i mam na to papiery, tyle że nie śpiewam w „tym właściwym” chórze, przez to nie mam „nazwiska”. Za to, Stefanie, pokazałeś mi, na czym polega różnica między demokracją socjalistyczną (jaka była – powiadają – w latach 80-tych) a demokracją, której jesteś poważnym współ-budowniczym: dziś trzeba być KIMŚ, by w ogóle mieć prawo robienia czegoś większego niż byle co. Dziękuję Ci za tę naukę!