Kto miesza w Nieodległym Oriencie?

2015-11-30 10:38

 

Starożytny Bliski Wschód (patrz: avehistorica.edu) to obszar dzisiejszych państw: Turcji, Cypru, Armenii, Syrii, Libanu, Izraela, Jordanii, Iraku, Egiptu, zachodniego Iranu, północnego Sudanu oraz Półwyspu Arabskiego. W starożytności, oprócz największych centrów cywilizacyjnych jak Mezopotamia czy Egipt, ogromną rolę kulturotwórczą odgrywały również Elam, Anatolia, Syria i Palestyna. Wszystkie te ośrodki pomimo wyraźnego zróżnicowania kulturowego tworzyły jeden wielki krąg cywilizacyjny, wyznaczony obszarem Żyznego Półksiężyca. I chociaż rozwijały się jako samodzielne kultury i organizmy polityczne, nigdy, nawet w najwcześniejszych okresach formowania się społeczeństw osiadłych, nie pozostawały względem siebie w izolacji.

Starożytny Bliski Wschód to obszar kształtowania się najstarszych cywilizacji oraz powstawania pierwszych miast i organizmów państwowych. Kilku tysiącletnie dziedzictwo kulturowe Bliskiego Wschodu legło u podstaw cywilizacji śródziemnomorskich - greckiej, rzymskiej i bizantyńskiej. Poznawanie jego historii oraz rozwijających się tutaj kultur jest zatem nie tylko śledzeniem kolejnego etapu rozwoju ludzkości, ale stanowi także poszukiwanie źródeł tożsamości kulturowej narodów Europy, Azji Przedniej i północnej części Afryki.

I oto coraz jawniej i bezczelniej Europa na zlecenie USA próbuje robić w tym regionie za sierżanta. Żenada.

Zacznę od przypomnienia mojej koncepcji, o tym że podstawowym dla „globu” kąskiem jest dziś Azja Centralna, obejmująca 5 byłych republik radzieckich, Ałtaj, Buriację, zachodnią Mongolię, Ujgurię, Jammu & Kashmir, Afganistan, wschodni Iran. Ryglowana jest ona przez Rosję, Chiny, Indie i Arabię. Zachód – z czasem reprezentowany wyłącznie przez USA – od stulecia próbuje „rozedrgać” Arabię, USA nawet wpakowało się w Afganistan), a ostatnio jako wariant zapasowy osłabia Rosję poprzez młyn w Europie Środkowej. Izrael nie dął sobie rady w Arabii, Ukraina wymyka się, bo kompletnie nie odnajduje się w amerykańskim planie, choć się wytęża (np. desant gruziński).

Jak dotąd nie spotkałem poważnej krytyki tego projektu (który i tak ma tę wadę, że kompletuję go z urywków, nie mam wiedzy „operacyjnej”, bo i skąd), a tylko on wyjaśnia (mi), co się dzieje. Im bardziej zaskakujące czy idiotyczne widzimy rozróby (np. Egipt, Irak, Libia, Krym) – tym jaśniejszy staje się mój koncept. Czy ktoś zauważył, że zawsze winni są nie-Amerykanie, ci zaś „zbawiają region”?

Europa (pod zarządem żywiołu germańskiego) pełni w tym projekcie rolę pożytecznego idioty, równie naiwnego co bezbronnego. Chiny dają jasno do zrozumienia, że mają koncept przeciwstawny (pochwała różnorodności i harmonii). USA doznaje drgawek, którym na imię np. Donald Trump. Jej bankructwo będzie najbardziej spektakularne, bo naznaczone otwartą przemocą, zerwaniem kolorowanki „demokratycznej”.

Setka lat, która niemal upłynęła od „rozwiązania kwestii osmańskiej” chyba nie wystarczyła, by Turcja zapomniała o swojej upadłej wtedy chwale. I Europa, jak baran na wieczorne wesele, mówi Turcji: odrośniesz, kochana, tylko poskrom tych Arabów i obiecaj, że dobrze zagospodarujesz Morze Czarne, na pohybel „ruskim” (tego media już nie mówią). Najśmieszniejszy emigrant zarobkowy – Tusk Donald, znad Bałtyku – reprezentuje naiwność europejską i bierze na siebie (chroniąc poważniejszych ludzi) przytulenie Turcji do Europy, nie rozumiejąc, że zależy owej Turcji wyłącznie na Rumelii.

Izrael, Europa Środkowa, na koniec jedyne dobre dla Ameryki rozwiązanie: Turcja. Oj, kiepsko wróżę Kurdom, Syrii, Irakowi i Zakaukaziu (od strony Turcji – Przedkaukaziu). Po raz pierwszy od stulecia Zachód (Ameryka) stawia na partnera silnego, mającego wyćwiczone odruchy imperialne, dotąd trzymanego w klatce, bo kultura blisko-orientalna nie jest tak podatna na oswojenie jak Słowianie. Jeśli dojdzie do unii militarnej na Morzu Czarnym (Ukraina-Rumunia-Turcja) – mamy gotową wojnę, przy której Noworosja czy ISIS to przystawki. I nawet nie da się powiedzieć, że ostateczną nadzieją jest Iran, bo to oznaczałoby, że przeciw Osmanom stawiam Ajatollahów.

Cała nadzieja w tym, że Amerykanie – jak to oni – wystarczająco widomie gardzą swoimi „zaciężnymi”. Nie bacząc, że spadkobiercy najstarszych znanych cywilizacji noszą w sobie tradycję, przy której historia pokolumbijskiej Ameryki to zaledwie mgnienie oka, choć ta akurat zachowuje się, jakby stworzenie świata dokonało się od wyrzeźbienia czterech mężów na górze Rushmore.

Podstawowe pytanie, na które będzie trzeba sobie odpowiedzieć jeszcze za życia tych, co pamiętają XX wiek – brzmi: czy to Ameryka operuje manetką zdarzeń, czy jest w „ukrytej kamerze”.