Kto sieje wiatr

2016-12-07 06:11

 

Nie chodzę o lasce, ale jestem wystarczająco stary, by pamiętać swoją bezsilną rozpacz początków Transformacji: media pełne były frazesów o wielkiej mądrości ludu pracy, o jedynie słusznym narodowym instynkcie, który zrodził Solidarność – a cichcem, podstępem i z szyderstwem w głowach zdejmowano temu robociarsko-ludowemu narodowi gacie, ukazując światu jego gołą dupę, zostawiając mu tylko skarpetki.

Ileż wtedy było zadęcia: oto Lech Wąsaty obalił komunę i bieży zbawić świat cały…!

Otóż Lech nie miał wtedy nic do powiedzenia, choć biegało jeszcze po ludziach hasło z niedawnej wtedy, nieustającej fali strajkowej: rząd się wałęsa, a rządzi Wałęsa. Polską Mazowiecko-Wałęsowską rządziły tabuny laborantów zwanych „brygadą Marriotta”, aplikujących umęczonej Polsce rozmaite roztwory przywożone w menzurkach: monetaryści, ten nawiedzony narodek szkodliwych fantastów rodem z psychiatryka, czniali to, co w podręcznikach uchodzi za esencję gospodarki, czyli wytwarzanie konkretnych dóbr – za to z pasją „meliorowali” coś, co przedstawiali światu jako polski ugór, choć ugorem nie było. Ich interesowało tylko to, co każdego melioranta: odsączyć gospodarkę z „żywej wody” i poprowadzić tę wodę kanałami do zbiornika retencyjnego, w którym pluskały się szczupaki na wyprzódki z rekinami. Odsączone żyzne pola – zamiast nawożenia – doznały drenażu.

Nie ja ukułem, ale ja jako jeden z pierwszych grzmiałem: niewidzialna ręka „rynku” – kradnie!

1.       Kradziono – kiedy ponad 500 doborowych przedsiębiorstw skupiono w tzw. Narodowych Funduszach Inwestycyjnych pod zarządem – a jakże – funduszy i firm doradczych z zagranicy, z domieszką „oswojonych” polskich przybocznych;

2.       Kradziono – kiedy największe polskie instytucje finansowe i cały sektor ubezpieczeniowy oddano w ręce – a jakże, zachodnich – specjalistów od wymyślania „produktów” obiecujących raj, a polegających na drenowaniu;

3.       Kradziono – kiedy z dnia na dzień wystawiono cały sektor rolniczo-spożywczy pod ostrzał zagranicznej „żywieniówki” opakowanej w pazłotka, a sieć detaliczną oddawano pod zarząd setek, potem tysięcy hipermarketów;

4.       Kradziono, kradziono, kradziono…;

Jeszcze dziś słychać, że w ten złodziejski sposób wdrażano w Polsce „zachodnie” (w domyśle: najlepsze na świecie) rozwiązania technologiczne i marketingowe. W rzeczywistości Polską zaczęła władać Partia Żerujących Spekulantów: wielka swoim etosem Solidarność otwierała bramy przed ścichapękami, którzy panoszyli się wszędzie, nawet tam, gdzie z powodu wielkich tajemnic nie miał wstępu inspektor NIK.

Przypadek Tymińskiego był pierwszym ostrzeżeniem

Jakby tego wszystkiego było mało – sięgnięto „w drugim rzucie”, po cztery obszary drenażowe: fundusze emerytalne, fundusze edukacyjne, fundusze zdrowotne i fundusze samorządowe: te cztery pakiety poszły szlakiem „funduszy pomocowych”, których zadaniem było uzależnić wszelkie dychające budżety od „nowoczesnej myśli, technologii i dobrych praktyk” Zachodu. Nie pamiętam, czy to już wtedy ukułem termin „komercjalizacja budżetowa”: oznacza(ł) on taki oto proceder, na mocy którego grupy usługowo-kapitałowe przechwytywały kontrolę  nad finansami w najczulszych dziedzinach społecznych, doprowadzając do zadłużania, i w konsekwencji do „grania jak im zagrają” – w węzłowych punktach gospodarczo-społecznych.

Kiedy „wjeżdżaliśmy” do Europy – polska gospodarka stała:

1.       Obcym sektorem bankowo-kredytowym;

2.       Obcym sektorem ubezpieczeniowym;

3.       Zadłużonymi szpitalami, komercjalizującym się szkolnictwem;

4.       Odsysanym z potencjału sektorem ubezpieczeniowo-emerytalnym;

5.       Obcym sektorem handlu detalicznego;

6.       Lawinowo rosnącym zadłużeniem wszelkich budżetów, w tym administracji lokalnej;

7.       Obcym sektorem w infrastrukturze, w tym tzw. infrastrukturze krytycznej;

8.       Dziesiątkami afer prywatyzacyjno-urzędniczo-przetargowo-geszefciarskich;

9.       Kilkumilionowym, chronicznym bezrobociem;

10.   Początkującymi (wtedy) „państwami w państwie”;

11.   Pęczniejącymi wykluczeniami, pochodnymi „reprywatyzacji” i „restrukturyzacji”;

12.   I tak dalej;

Że czarno widzę?

A statystyki, wskaźniki, parametry, indeksy, słupki, tabele, wykresy – ukazywały zielono-wyspowość, nazywając to, co „zrobiono na terenie Polski” – że to jest polskie. Wystarczy spojrzeć na raporty zagranicznych firm „inwestujących” w Polsce, które cały dorobek osadzonych w Polsce filii, córek, „inwestycji” prezentowały jako swój, aby pojąć, jak infantylne były statystyki pisane polską ręką. Reprezentacyjne piętra polskiej gospodarki obsadzone zostały przez „gości”, a my na stryszku, w piwnicy albo w oficynie podliczaliśmy, ileż to w naszym domu dobra wytworzono!

Że niby miejsca pracy? Odejmijmy od statystyk tych 300-400-500 tysięcy „oswojonych” – i wyjdzie nam, że w Polsce zarabia się dwa razy mniej niż na „zachodzie”, choć ceny mamy porównywalne. Że niby nowoczesność i kolorowość wokół? A kogo na nią stać, poza gadgetami uzależniającymi? Cztery miliony ludzi żyje poniżej granicy wydolności, drugie tyle – tuż powyżej tej granicy. Osiem milionów nędzarzy to naprawdę wielki sukces.

Przypadek Andrzeja Leppera był drugim ostrzeżeniem

Pojawił się koncept IV Rzeczpospolitej. Pod tym hasłem PO i PiS – przekrzykując się etosem Solidarności – szły razem do wyborów. Dziś ten koncept jest wyszydzany, więc przytoczmy za Pedią:

„Myślenie o IV Rzeczypospolitej nie wynika z kaprysu znudzonego umysłu czy z woluntarystyczno-rewolucyjnych sympatii. Wynika z przekonania, że grozi nam nawet nie tyle katastrofa, ile miernota, prowincjonalizm, dryfowanie, poczucie bezradności, a przede wszystkim próżnia władzy” – to słowa Pawła Śpiewaka z tamtych czasów.

W koncepcjach tzw. „IV Rzeczypospolitej” zakładano m.in.:

1.       odnowę moralną w życiu publicznym;

2.       oparcie o tradycje narodowe i demokratyczne;

3.       odbudowę zaufania społecznego do instytucji państwa, prawa, parlamentu, administracji, rynku gospodarczego;

4.       konieczność stworzenia od nowa wielu praw i instytucji, likwidację zbędnych urzędów;

5.       zwalczanie przez władze korupcji;

6.       likwidację komunistycznej agentury w służbach specjalnych;

7.       szczególną opiekę prawną nad rodziną jako podstawową instytucją życia społecznego;

8.       solidarność społeczną (hasło „Polski solidarnej” Lecha Kaczyńskiego, w opozycji do tzw. „liberalnego eksperymentu”);

9.       nadrzędność polskiego prawa konstytucyjnego nad międzynarodowym;

Nic z tego nie wyszło. W skleconym naprędce rządzie narodowo-rewindykacyjnym (na skutek podstępu PO zrywającego wspólnotę ustrojową z PiS – ten ostatni dobrał sobie narodowców i roszczeniowców, sam kładąc nacisk na projekty rodem z przedwojennej sanacji) – więcej zajmowano się „wszystkim innym”.

A „państwa w państwie” rozkwitały. I coraz liczniejsze oraz głośniejsze powstawały organizacje pokrzywdzonych przez sądy, policję, windykatorów, bankowców, ubezpieczycieli, służbę zdrowia, urzędników lokalnych, wydrwigroszy parabankowych, kamieniczników. Pod skórą oficjalnego „normalnego, zielono-wyspowego” życia rozkwitały takie afery, które dopiero czekają na swoich „odkrywców”: na razie symbolem takiego „odkrycia” jest warszawska afera „ratuszowa”.

Kiedy Tusk na swoją drugą kadencję ogłosił projekt Polskich Inwestycji Rozwojowych – niemal następnego dnia ogłosiłem na blogu, że to jest jakaś „trzecia danina” (po daninie Balcerowicza i daninie Buzka). PIR SA miał za zadanie skupić ostatnie „regialia” i dać Tuskowi „wkupne” – tak pisałem, można sprawdzić. I to nie zagrało, ale stało się jak w bantustanie: premier z wicepremierką rządu, odnoszącego historyczne zielono-wyspowe sukcesy – w połowie kadencji, z dnia na dzień rejteruje do europejskiej centrali. Żenada. Zaprezentowana jako wielki polski sukces. No, bantustan.

Nosicielem „wkurwu” został Paweł Kukiz, który ubarwił słynne spotkanie „Oburzonych” w gdańskiej Hali BHP, organizowane przez dwie największe centrale związkowe, a potem podstawił nogę „pewniakowi” Komorowskiemu.

Po czym jesienią stało się nieoczekiwane: kukizowską falę przejął PiS, sam Kukiz nie tylko nie pokazał wiarygodnego programu społecznego, ale gdzieś wygubił nawet woJOWników.

 

*             *             *

Tylko ślepy nie widzi, że Polsce potrzebne jest drugie pchnięcie, zanim ludzka zbiorowa świadomość nie przyśnie, jak przysnęła u progu Transformacji.

Formacja PiS – pośród rozmaitych guseł i zaklęć – nie zamierza nic zmienić w tym, co ustrojowo istotne: nadal podkręca polskie „imadło”, doskonalone od początku Transformacji, doprowadzające przedsiębiorców i obywateli do zniewolonych drgawek przypominających „ruchy Browna” (czyli bardzo ograniczone, mało swobodne, wręcz „nieżywe” reakcje na miliony aktów prawnych i decyzji doraźnych). Zmiana jest taka, że zamiast swoje „tacowe” zanosić do Brukseli – będziemy je wywozić za Ocean. Z deszczu pod rynnę. Yumadło europejskie zamieniamy na amerykańskie. Oto rzeczywisty efekt „kukizonady”.

Wałęsie świat dał Nobla, a Polska prezydenturę. Tymińskiego oszpecono politycznie. Leppera przebierano za pszenno-buraczanego naturszczyka, aż w końcu pogrzebano. Kukiz sam się zapętla.

Polską wyobraźnią rządzi kilka tradycji:

1.       Ponad stuletnia tradycja ludowa (etos narodowo-gospodarski i spółdzielczo-samorządowy, samopomoc chłopska);

2.       Ponad stuletnia tradycja socjalistyczna (spółdzielczość mieszkaniowa, kasy chorych, ubezpieczenia wzajemne, samopomoc wykluczonych);

3.       Tradycja piłsudczykowska (Dziadek sam powiadał, że wysiadł z pociągu ku socjalizmowi na stacji Niepodległość);

4.       Tradycja Pierwszej Solidarności: samo-organizacyjna zdolność jednoczenia się w sprawie ludzi pracy, na rzecz Wolnej, Niezależnej, Samorządnej Rzeczpospolitej);

Są to tradycje niegłupie, a jeśli się im przyjrzeć – warte zachodu. I tego się będę trzymał