Kurs nazwisk

2018-12-12 06:48

 

W czasach, które równie dobrze mógłbym nazwać „moimi” co „dawnymi” – zdarzało mi się mieć uczniowskie obowiązki „erudycyjne”. Sprowadzały się one do tego, że z każdego „kursu” (historii, geografii, biologii, polskiego, chemii, astronomii, techniki-inżynierii, itd.) MUSIAŁO pozostać w pamięci kilka nazwisk, co oznaczało, że po maturze miało się wdrukowanych około 30-50-ciu (no, nie więcej niż 100) wybitnych postaci polskich, rosyjskich, niemieckich, włoskich, francuskich, hiszpańskich, anglo-amerykańskich, pojedyncze osoby z Indii, Chin, Turcji, Egiptu, Arabii, Meksyku, Latinum, itd. Hellada, Romanum…? Choćby „ojcowie Kościoła”…?

Oznaczało to też – u większości z nas-maturzystów – gotowość do zainteresowania się zapamiętanymi postaciami, aby wiedzę o nich i to, czym żyli – pogłębić.

Te czasy bezpowrotnie minęły. Polityka edukacyjna – poddana presji bieżących potrzeb indoktrynacyjnych – każe interesować się historią nie starszą niż 100 lat, i to w formie agitki-kontragitki, a w innych dziedzinach mamy do dyspozycji telewizję, najbardziej zaś Internet. Nie jest to zachęta do poszukiwań dla samorozwoju, raczej sugestia, by stanąć „po czyjejś stronie” w sporach jeszcze gorących. To nie czyni z nas ludzi „wiedzących”, raczej stajemy się ludźmi „optującymi”. Gotowymi do sporów o to, czyje na wierzchu.

Ja nawet potrafię zrozumieć i „uszanować” to, że uczniom, nawet studentom, pozostawia się poszukiwania bez bakalarskiej podpowiedzi „co wartościowe, a co badziewie”. Tylko trochę mi żal, że przeciętna wiedza o tym, jak jest ten świat sklejony – pochodzi ze źródeł mało wiarygodnych i chaotycznie dobranych. Że tekst dłuższy niż niniejsza nitka – sprawia kłopoty ludziom – było nie było – legitymującym się dyplomami upoważniającymi do zarządzania światem.

Ileż to razy widzę „kult doktoratu”: bezrefleksyjnie słucha się (raczej nie czyta) jakiegoś nad-magistra (bo ma certyfikat) i powtarza się za nim co ciekawsze, fikuśniejsze zdania-memy-paremie-bonmoty, a on – jeden z drugim – starannie unika pogłębionych wypowiedzi, by nie uchodzić za nudziarza. Więcej: nawet „poważne” rozprawy nazywane książkami pisane są w konwencji „ciekawej, porywającej lektury”, a nie kompletnej strawy intelektualnej.

Więc – by ratować resztki szans na edukację z prawdziwego zdarzenia – apeluję do szeroko pojętego nauczycielstwa podstawowego, średniego, akademickiego: sporządźcie 1000 biogramów (co najmniej, co najmniej), z „załącznikami” w postaci opisu „myśli ważkiej” – i nagradzajcie tych, którzy zamiast „konkursowych testów” – będą zdolni do kompetentnej prezentacji wybranych „postaci”, z ich realnym, nie połebkowym wsadem w Historię Ludzkości.

Pomoże…?