Lewizna. Miller się właśnie powiesił

2013-04-09 07:35

 

Ryszard Kalisz, niepoprawny solista, w czasach zamierzchłych, kiedy go poznawałem (pełnił funkcje – nomen-omen – w naczelnym sądzie koleżeńskim ZSP i/lub w organach rewizyjnych) – był człowiekiem dużo poważniejszym niż dziś, a przecież ma za sobą wielokadencyjne posłowanie, funkcję ministerialną w resorcie niezwykle odpowiedzialnym, funkcję „prawej ręki” Prezydenta RP.

Dziś Ryszard jest celebrytą, który za dobrą monetę bierze swoją popularność tabloidową, zapomniawszy, że jest to jedynie „trzeciorzędna cecha płciowa” polityka. Pierwszorzędna cecha – to na przykład silne i przebojowe środowisko, które na człowieka stawia. Drugorzędna cecha – to interesy jawne i szemrane, które politykowi powierzono i z których on jest się w stanie wywiązać. Bez cech pierwszorzędnych i drugorzędnych żaden polityk nie ma szans w Wielkiej Grze.

Najśmieszniejsze, że kilka lat temu musiałem przerwać Ryszardowi wypowiedź na jakimś spotkaniu. Zauważył on bowiem, w ramach właściwego sobie słowotoku, że marksizm już nie jest inspiracją dla polskiej lewicy. Otóż nie trzeba czytać Kapitału do poduszki, żeby zdziwić się takiemu oświadczeniu czołowego reprezentanta lewicy, choćby tej jeżdżącej najlepszymi markami motoryzacyjnymi. Zapytany przeze mnie Ryszard, co wobec tego jest dziś inspiracją ideową lewicy – nie dał żadnej odpowiedzi. Znaczy – plótł, nie licząc się z tym, że znajdą się czujni słuchacze. Taki jest cały dzisiejszy Ryszard, o niebo mniej poważny, niż dawniej.

Mnie, który z niezależnych pozycji obserwuje polską scenę polityczną z dość bliskiej odległości,  interesuje inne zagadnienie: jaki jest rzeczywisty powód wyeliminowania z SLD człowieka, który „z palcem byle gdzie” nabija głosy wyborcze w Warszawie. Większe liczebnie niż każdy inny SLD-owiec, przy całym dla nich szacunku.

Otóż znajduję dwa powody takiej „operacji”: jeden sięga do czasów, kiedy Miller w niesławie udał się na wygnanie i jako banita próbował swoich sił samodzielnie, a nawet wpisał się na listy wyborcze organizacji o genach korsarskich, nijak nie pasujących do jego temperamentu, drugi powód jest bardziej doraźno-taktyczny, wiąże się z podstawianiem nogi wewnętrznej konkurencji w SLD.

Powód pierwszy.

Leszek Miller wyrastał w PZPR jako aparatczyk z robotniczo-żyrardowskim rodowodem. I jako taki zostałby wyniesiony z ostatniego zjazdu PZPR jak sztandar, gdyby go „przebojowcy” nie poprosili o robotę „obrotowego” w nowo powstającej SdRP. Sekretarz Generalny – to taki ktoś, kto buduje struktury. Miller miał dodatkowo wzięcie wyborcze w popadającym w ruinę Żyrardowie, bo ofiar terapii Balcerowicza były ram grube tysiące.

Aparatczykowska konsekwencja wyniosła tego „proletariusza” na szczyt: w wyborach 2001 doprowadził do tego, że lewica parlamentarna rządziła samodzielnie (bez konieczności układania się z kimkolwiek, choć zmontowano koalicję z UP i PSL), a on nosił dumnie nieformalny tytuł „kanclerza”.

Ten okres triumfów był też okresem kumulowania się gwiazdorskich błędów, które go wkrótce wypchnęły z burty: najpierw (jeszcze przed sukcesem wyborczym) podeptał podmiotowość małych ugrupowań wspierających SLD i scalił ten ruch w jedną partię (tracąc po drodze, na przykład, nie dający się wcielić PPS Ikonowicza). Potem – w ramach walki na śmierć i życie z „opozycją demokratyczną” ( w rzeczywistości była to walka między „narodowcami” a „globalistami”, wewnątrz SLD i na forum polityki krajowej) utracił kontrolę nad własnym aparatem (albo nie opanował swoich przerośniętych upoważnień) i został ciężko raniony w kilku bitwach i potyczkach: z Wiesławem Kaczmarkiem, z Aleksandrem Kwaśniewskim, z Adamem Michnikiem, z Jerzym Urbanem, z Włodzimierzem Czarzastym, z Mariuszem Łapińskim, z PSL-em. Szeroka publiczność dostawała tę kampanię bitewną w innym upierzeniu: afera Rywina, afera starachowicka, przestawianie służby zdrowia, gnębienie rolnictwa, wojna w Zatoce, regulacje prawne na szkodę świata pracy – i podobne zdarzenia rysujące bliznami jego wizerunek. Bezlitosny pech chciał nawet, że Millerowy śmigłowiec  spadł wraz z kilkoma osobami na chaszcze pod Warszawą, a pasażerowie i załoga cudem przeżyli. Ostatkiem sił politycznych utrzymał się Miller na mostku kapitańskim do dnia złożenia podpisu pod traktatem akcesyjnym do UE. Następnego dnia – odszedł, przez nikogo nie opłakiwany.

Liżąc rany, do niedawna „kanclerz” a teraz „banita”, Miller przemyślał to sobie, śledził zachowanie osób z nim walczących lub mu nieposłusznych – i starannie poczynił notatki przy kilkudziesięciu osobach, które uznał za swoich przeciwników. Teraz korzysta z tego kajetu. Kalisz w tym zeszycie ma dużo zapisów czerwonym ołówkiem.

Powód drugi

Leszek Miller jest magistrem nauk politycznych. Ale nie ukończył żadnego uniwersytetu czy szkoły głównej albo politechniki, tylko „szkołę wyższą”. Nie próbuję podważyć jego wykształcenia, tylko daję znać, że Leszek Miller nie doświadczył tzw. procesu akademickiego, nie był studentem, nie działał w radzie uczelnianej żadnego ZSP czy innej organizacji. Po prostu raz na jakiś czas urywał się z gmachu przy rondzie i spacerował do „szkoły wyższej”, gdzie zaliczał przedmioty, których wyuczył się wcześniej. Godny podziwu upór i wysiłek, nie żartuję.

Co innego tacy ludzie będący niegdyś (a niektórzy obecnie) wokół niego, jak Belka, Hausner, Kaczmarek, Kwaśniewski, Kalisz, Siwiec, Czarzasty, Siemiątkowski, Czyżewski, Kwiatkowski, Pachowski, Wróbel, Golonka, Oleksy, Cimoszewicz, Sitarski, Nawrocki, Gadzinowski, Stypułkowski, Koźmiński, Dąbrowski, Szamałek, Najar, Kossowski i całe tłumy osób „po studiach” (niekoniecznie ukończonych) i po podyplomówkach oraz stażach, wyrosłe na uniwersyteckim wolnomyślicielstwie, próbujące swoich sił w rozmaitych inicjatywach poważno-luzackich, zanim objęli kilkaset ważnych funkcji wymykających się reżimowi aparatczykowskiemu. To jest inna rasa działaczy! Porozumiewają się ze sobą, a nawet z przeciwnikiem – językiem monosylab i językiem ciała i językiem szalonych wspomnień niepojętym dla rasy aparatczykowskiej (choć wielu z nich poszło potem „w aparat”). Połowa z nich w tym samym okresie, kiedy Miller glajchszaltował lewicę i scalał ją w monopartię – założyła Stowarzyszenie Ordynacka.

Miller, który nigdy w swej duszy, sercu i sumieniu nie był inteligentem, zawsze miał dużą instynktowną rezerwę do tego środowiska. Nie tylko on. I nie chodzi tu o fałszywą, przypiętą legendę, Grupy Trzymającej Władzę (takich grup, czyli koterii, jest w Polsce kilkanaście), tylko o ten ryt „bohemy”, umiejętność spuszczenia z tonu, gotowość do robienia sobie jaj z samych siebie.

Mimo silnego oporu wewnątrz SLD (znana powszechnie opresja wobec śródmiejskiej-warszawskiej SLD), mimo środowiskowych sporów wewnętrznych w samej Ordynackiej – następuje nieuchronny proces „rozpleniania” się „ordynariuszy” w SLD, a do tego nadal środowisko to jest mocno zakotwiczone w tzw. nomenklaturze. To nie jest żadna mafia, po prostu są to ludzie wykształceni, obrotni, doświadczeni menedżersko, skontaktowani z rozmaitymi środowiskami twórczymi (uczonymi, artystycznymi), nie bojący się wyzwań, gotowi do eksperymentów, raz na jakiś czas unoszący się nad swoim życiem do pozycji „lotu ptaka”. Ich kariery nomenklaturowe są nieuchronne (powtarzam: takich środowisk jest w Polsce kilkanaście).

Miller, otoczony „starą gwardią” (nie brakuje w niej profesorów, pamiętajmy), wytacza przeciw „ordynariuszom” swój aparatczykowski prusakolep. Korzysta z każdej okazji, a ci wolnomyśliciele i eksperymentatorzy dostarczają mu na co dzień kilkadziesiąt takich pretekstów. Idzie o to, by Millera nie zmarginalizowano ponownie. Co prawda, nie ma on wariantu „co potem”, ale wie, do bólu wie, że jeśli odejdzie – to w chwale i na pohybel wszelkiej szarańczy.

To jest walka dwóch tożsamości partyjnych: Miller reprezentuje tożsamość „pierwszego po bogu”, a za przeciwnika ma tożsamość „multilateralną”. Jeśli zauważymy, że Europa-Plus to – z wyjątkiem może Palikota – sami „ordynariusze” (Siwiec, Rozenek, Kwiatkowski, Kwaśniewski), to zrozumiemy, że Miller jest w tym gronie „obcy”. Korzysta więc z okazji, by „naczelnemu ordynariuszowi”, który i tak urósł w groźną siłę, wytłuc w pień kadry wewnętrzne w SLD. Pretekst jest dobry: Kalisz nie podporządkowuje się „polityce kierownictwa” dotyczącej własnej, firmowej listy do euro-parlamentu, i choć nie łamie ani statutu, ani oficjalnych dokumentów – to prowadzi działania „równoległe”, czyli szkodliwe.

Pal sześć Kalisza, czasem takim ludziom trzeba dać kuksańca, żeby ich otrzeźwić i zwolnić z roli kukiełki. Ale Miller wyraźnie sygnalizuje Czarzastemu: zastopuj, nie knuj. Przecież wiadomo, że jeśli jeszcze kilku „ordynariuszy” Miller wyeliminuje, to Przewodniczący Ordynackiej będzie musiał publicznie zabrać głos, inaczej stanie się niewiarygodny dla własnego środowiska. I kto wie, czy Ordynacka (czyli jej luminarze) jest gotowa do otwartej wojny z „aparatczykami”. Zapytam jaśniej: czy jeśli szary elektorat zobaczy, że PZPR-owska, stara ale jara lewica ma twarz Ordynackiej – pójdzie na nią głosować? Moim zdaniem jeszcze przez chwilę nie, a to dlatego, że Ordynacka – sama po przejściach sprzed kilku lat, które ktoś powinien przeanalizować – nie wyprodukowała oferty dla Kraju i Ludności, ma jedynie ofertę dla „swoich” (znów powtórzę: takich środowisk w Polsce jest kilkanaście). Nie ma tych kilku „słów-wytrychów”, dla których w każdym powiecie znajdzie się kilkadziesiąt prężnych osób, widzących swoją nową, a może ostatnią szansę. Miller też ich nie ma, ale jest „sprawdzony” w doświadczanych tuskizmem powiatach.

I tu jest pies pogrzebany, a właściwie sznur powieszony dla Millera, z misterną pętlą na siwiejącą głowę tego przystojniaka. Ordynacka taki program, prędzej czy później, przygotuje. Będzie on miał taką samą wartość jak inne: pod nim będą się czaiły konkretne interesy i geszefty, ale z wierzchu będą owe słowa-wytrychy, niezbędne do uruchomienia zapału ludzi ambitnych rozsianych po kraju, którzy kiedyś „studiowali na tym samym wydziale”, co luminarz ordynacki.

A Miller już tego programu nie sformułuje. Zbliża się Kongres Lewicy Polskiej (nazwa zresztą też ukradziona) – i okaże się, że nie bzdurzę.

I tyle mam do powiedzenia w sprawie ekspulsji Kalisza Ryszarda, najtęższego z wesołych polityków „średniego pokolenia”.