Mam potrzebę

2013-12-14 09:44

 

Ani Konstytucja, ani prawo międzynarodowe, ani zasady społecznego współżycia, ani też przykazania religijne nie nakładają na mnie obowiązku tłumaczenia się z tego kim jestem, co myślę, którędy podążam. Więcej: mam (nie zawsze szanowane) prawo ochrony informacji o sobie w sprawach zwanych wrażliwymi (dane osobowe, stan zdrowia, wyznawane idee, przynależność polityczna, światopogląd, stan rodzinny, itp.).

Niewiele osób ma świadomość, że z tych samych powodów nie zawsze mam też prawo do emablowania innych tym, co mnie uwiera, nęci, zajmuje. Z tej nieświadomości korzystam bezczelnie – i emabluję.

No bo jestem (prawdopodobnie) blogerem. Do wygłoszenia tak śmiałego poglądu na swój temat skłania mnie tych kilka tysięcy notek jakie wprowadziłem do „sieci” oraz odzew niemałego tłumku rozmaitych osobników, którzy na te notki kliknęli już kilkanaście milionów razy (pewnie czasami bezwiednie, z rozpędu), co owocuje kilkudziesięcioma nowymi znajomościami w „realu”.

Bloger zaś to taka współczesna odmiana gościa, który chodzi po targowisku, po bazarze, po placu w środku miasteczka – i próbuje zainteresować wszystkich innych tym, co sam myśli o różnych sprawach i samym sobą, bywa też, że jedynie reaguje na to, co obserwuje.

Taki ktoś – choć żadne prawo tego nie stanowi – powinien chyba jednak powiedzieć coś o sobie, wytłumaczyć się z tego że jest. Zawsze zresztą się znajdą tacy, którzy wiedzą o człowieku więcej niż on sam, ale nie bez znaczenia jest to, co on ma do powiedzenia innym na swój temat.

No, więc ja jestem z tych, którzy wciąż ćwiczą swój „słuch” i jego zdolność rozpoznawania różnorodnych racji. Czynię to jako obserwator pół-uczestniczący, niby-uczestniczący. Niby jestem obecny, niby się angażuję – a tak naprawdę przyjąłem pozę PYTAJNIKA, przez sam fakt, że jestem, stawiam wszystkim wokół elementarne pytanie: ALE O CO CHODZI?

Zacznijmy od postawy, w moim przekonaniu mającej wiele wspólnego z moralnością. Mam w sobie wystarczająco dużo adrenaliny, by dawać wciąż nowe oznaki życia, a tu – jak powiadają oskarżeni – nie błądzi tylko ten, kto nic nie robi. Nie jest dla nikogo mi bliskiego nowiną, ale na wszelki wypadek powtórzę: prawo mojżeszowe naruszyłem wielokrotnie i poważnie we wszystkich dziesięciorgu przykazaniach. Co prawda, pełnia prawa mojżeszowego (halacha) obejmuje ok. 600 instrukcji (613 micwot: 248 nakazów i 365 zakazów), ale ja umiem się wypowiedzieć poważnie tylko co do tych dziesięciu zapisanych na tablicach, które Mojżesz raczył potłuc w nerwach, bo i jemu nieobce były złe emocje, choć nie znał ani komorników, ani skarbówki, ani biurokratów, ani policjantów, ani mojego byłego sąsiada.

Zastanawiacie się, co z przykazaniem NIE BĘDZIESZ ZABIJAŁ? Otóż łamię to przykazanie wciąż od nowa, choć osobnice i osobnicy gatunku zwanego ludzkim raczej na tym nie cierpią. Przecież w tym przykazaniu nie jest napisane, że dotyczy wyłącznie ludzi: jedyne wyłączenie mogłoby dotyczyć uboju ofiarnego (nie mylić z rytualnym). Każdy zatem, kto zabija by się nażreć (a tym bardziej, kto hoduje by zabić), podobnie jak każdy, kto zabija dla sportu czy wyżycia się (ho-ho, myśliwi!), ale też każdy kto zabija opędzając się przed konkurencją (myszy, komary, obce armie) – winien jest zabójstwa, chyba że ja czegoś nie zrozumiałem z tego przykazania. W każdym razie przygotowuję sobie WMU (Wielkie Matactwo Usprawiedliwieniowe) na tę okazję, kiedy przyjdzie mi stanąć na wadze moich złych i dobrych uczynków, bo czuję, że się nie obejdzie bez tego pytania.

Zawsze innych ciekawią moje poglądy polityczne. Wtedy odpowiadam, przymrużając oko: nie mam poglądów politycznych. Nie biorę udziału w grach typu „prawe skrzydło na lewe, lewe na środkowe, a środkowe do tyłu”. Rozróżniam lewicę, prawicę, konserwatyzm, a nawet pragmatyczną środkowicę. Wychowałem się w czasach zwanych bez sensu komunizmem (wtedy nazywano je socjalizmem realnym), które były w rzeczywistości socjalizmem domniemanym: sztance i formułki sobie, a życie sobie. Wchłonąłem wtedy kilka fajnych racji uniwersalnych, takich jak humanizm, sprawiedliwość (w tym społeczna), pochwała życia cnotliwego, zaangażowanie społecznikowskie. Kiedy nadeszły czasy nowsze, znane pod nazwami Demokracja, Rynek, Kapitalizm, Liberalizm, Neoliberalizm, Społeczeństwo Obywatelskie – tym bardziej jestem skłonny przed każdą z tych nazw dopisać słowo „domniemany”. Ostatecznie samosfabrykowałem się jako „komunista-katolik” (to żart), który zada się z każdym, kto na sztandarach wywiesi niechęć do monopoli, wyzysku, dyskryminacji, przywilejów, złej woli w działaniu, manipulacji, prywaty kosztem dobra publicznego. Kilka razy spróbowałem zresztą owego „zadania się” – i zawsze plułem sobie w brodę poniewczasie. Ale temperament nie pozwala mi siedzieć cicho, więc dziś robię za dysydenta aktualnie „obowiązującego” Polskę ustroju-systemu, bo jest on zaprzeczeniem tego, co chciałbym widzieć na sztandarach.

Najwięcej niepewności definicyjnej budzi we mnie mój stan rodzinny. Jestem dzieckiem pary, której związek był mało skonsolidowany, bo Mama dopieszczała rodzinne gniazdo śpiewami wieczornymi, codzienną troską o potomstwo (nas było czworo) i skakanką karcącą dotkliwie nasze przewinienia, a Tata raczej „doglądał” wszystkiego ze słusznego, bezpiecznego dystansu, pracując w różnych odległych miejscach. Ja próbowałem żyć podobnie, co owocowało „zmianą lokalizacji rodzinnej”, ale ostatecznie osiadłem w konkretnym gnieździe (przenośnym, takie życie), mając jakiś tam punkt obserwacyjny na moje trzy córki, które – to wiem na pewno – nie będą miały łatwego życia, bo odziedziczyły po mnie nie tylko lekko ukośny nos, ale też tak zwany „charakterek”.

Należę do najliczniejszej grupy społecznej, której nie potrafię nazwać dobrym słowem, a której kondycja związana jest z ciągłym ratowaniem się przed zmeneleniem. Menel w moim wyobrażeniu to taki ktoś, któremu nie wystarcza szacunku do siebie na tyle, aby poświęciwszy wiele być wciąż na bieżąco jeśli chodzi o kwalifikacje edukacyjne i umiejętności społeczne (obywatelskie). Menel jednym słowem „zapada się” życiowo, przestając czytać, przestając rozumieć innych, wyłączając się stopniowo ze spraw istotnych, przechodząc ostatecznie na zwierzęca formułę „tyle zysku co w pysku”. No, więc ja należę do tej potężnej partii osób pokazujących „wała” takiemu procesowi, ale już raczej bez szans na odbicie się od tej swoiście pojętej „rynkowości”. Więcej: widząc wokół siebie liczne osoby „zapadające się” pod ciężarem codziennego życia – niosę im pomoc na tyle, na ile zdołam. Naprawdę, bez blagi! Zresztą, to właśnie długotrwała obecność w tym zacnym gronie ludzi niepewnych niczego powoduje, że moja skłonność do przestrzegania prawa mojżeszowego jest wystawiana na rozmaite próby, które przechodzę z dużo gorszym skutkiem niż na przykład taki Jezus.

Co do Jezusa: już dawno zauważyłem, że nawet najwięksi wrogowie samej religijności i wiary jakoś do niego nie mają większych zastrzeżeń, chyba że o to, iż nie przekazał potomnym zdolności zamiany wody w napoje wyskokowe czy patentu na bezkosztowe mnożenie zagrychy, zwłaszcza rybnej. Byli tacy, co próbowali jego śladem chodzić po wodzie, ale chyba im to kiepsko szło. Jeśli chodzi o „dawkinsów”, szydzących z każdego, kto nie jest „dawkinsem” (wyznawcą religii głoszącej, iż każda wiara w Opatrzność i wszelkie poszukiwanie Transcendencji jest ciemnogrodniczeniem) – mam w sobie to głębokie przekonanie, że kiedyś zaczną kierować się rozumem, czego początkiem jest zawsze próba zrozumienia „innowiercy”.

Aha! Byłbym zapomniał! Wciąż czuję się harcerzem (jestem instruktorem w stopniu phm): Harcerz sumiennie spełnia swoje obowiązki wynikające z Przyrzeczenia harcerskiego. Na słowie harcerza polegaj jak na Zawiszy (hmmmm). Harcerz jest pożyteczny i niesie pomoc bliźnim. Harcerz w każdym widzi bliźniego, a za brata uważa każdego innego harcerza. Harcerz postępuje po rycersku. Harcerz miłuje przyrodę i stara się ją poznać. Harcerz jest karny i posłuszny rodzicom i wszystkim swoim przełożonym (??). Harcerz jest zawsze pogodny (tia…). Harcerz jest oszczędny i ofiarny. Harcerz jest czysty w myśli, w mowie i uczynkach: nie pali tytoniu i nie pije napojów alkoholowych (chyba że słabostki go dopadną znienacka…).

Na starość (co tu kryć…) uprawiam swoje hobby: myślę, muzykuję, podróżuję, walczę o rozmaite sprawiedliwości. Wbrew pozorom nie są to hobby kosztowne.

Więcej grzechów nie pamiętam. Nie czuję potrzeby żałowania: co się stało, się nie odstanie, a kto zdoła wybaczyć, ten mnie uchroni przed sądem.

 

 

PS (cytat z autoprezentacji na jednym z blogów):

..jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.