Margines optymizmu

2013-07-16 07:25

 

Wciąż nie daje mi spokoju „operacja wrzesień”, zapowiadana przez „dudziarzy”. Z jednej strony widzę determinację tzw. aktywu, by plasnąć Władzuchnę w słabiznę, a może nawet – kiedy uda się pięść zacisnąć – rozkwasić jej nochala. Z drugiej jednak strony widzę olbrzymie spustoszenie w Narodzie, który – gdyby mu dziś położyć Samo-Rządy na tacy – chyba nie spręży się w swym obywatelstwie, bo mu to obywatelstwo na setki sposobów wybijano z głowy, z serca, sumienia i duszy.

Tak się złożyło, że w ostatnich tygodniach penetruję rozmaite środowiska samorządne, przedsiębiorcze, zdolne do samoorganizacji nawet w beznadziejnych sytuacjach, a przy tym różne.

40 lat temu zakończono budowę Chaty Socjologa w bieszczadzkim paśmie Otrytu. Dziś nie sposób sobie wyobrazić, jak młodzi studenci i asystenci uniwersytetu, ludzie wszak nie nawykli do budowlanego trudu, załatwiwszy uprzednio odpowiednie wsparcie, wnieśli na otrycki szczyt setki bali, tony kamieni i innych materiałów budowlanych. Stanęło schronisko, o którym z całą mocą mogą powiedzieć, że to jest „nasza chata”, zwłaszcza, że po tym, jak spłonęła kilka lat temu – błyskawicznie odbudowało ją młodsze pokolenie, już mniej rozpolitykowane. Środowisko to wydało z siebie szanowane pismo Colloquia Communia, wychodzące do dziś, niezły korpus uczonych i polityków wywodzi się też z Kolegium Otryckiego, nieformalnego „think-Tanku” tamtych czasów. Warto znać nazwisko „wodza i guru otrytczyków” – Henryka Kliszki. Trwają „łamane obchody rocznicowe”, bo środowisko otrytczyków nieco popękało.

Również w „tamtych czasach” powstawały zręby wielkiego „kombinatu samopomocy”, jakim jest system Monar-Markot.  Dziś to jest rzeczywiście ogólnopolski kombinat, ale Marek Kotański, człowiek szalony, który zaczynał niczym dzisiejszy „street-worker” – wtedy napotykał opór wszędzie: u władz, bo chciał wydobywać na powierzchnię i z powrotem uczłowieczać „meneli” psujących wizerunek socjalistycznej Polski, ale też pośród ludności, która opierała się przeciw placówkom dla „brudasów, łobuzów i nosicieli”, gdy tylko wieść docierała, że „w naszej wsi” ma się zainstalować grupa samopomocy. Dał radę, co oznacza, że nie tylko on okazał się szlachetnym twardzielem, ale też jego podopieczni okazali się zdolni do obywatelstwa i samodzielności, potrafili wdrożyć program „róbmy swoje”. Uwierzyły mu tysiące, które idą jego śladem, wychodzą „znikąd” i doświadczają przemiany „w drugą stronę”, tak jak kiedyś zanurzały się w topiel. I pomagają innym.

Nie inaczej zaczynał Tomasz Sadowski w Wielkopolsce: w którymś momencie pojął, że jako psychoterapeuta więcej zrobi wtapiając się w „masę” ludzi, potrzebujących jego pomocy, niż uprawiając freudowskie, gabinetowe wkładanie do głów z pozycji „ja wiem, a ty słuchaj”. Dziś „jego” Barka jest siecią podobną do Monaru-Markotu, ale inną, opartą na swoistej społecznej „franczyzie” rozwiązań, przepracowanych już przez Tomasza i jego muzę Barbarę, ale też adaptowanych z innych krajów. Piszę te słowa w Poznaniu, wstawszy rano w jednym z ośrodków Barki: to tu jest siedziba „Gazety Ulicznej”, tu kształtowały się ustawy społeczne, przyjmowane potem przez Sejm, tu rodziły się „PGR-owskie” niemal pomysły hodowlane i ogrodnicze, wdrożone już w życie w kilkudziesięciu placówkach „wiejskich”. Tak zwane „kooperatywy” – powstające w miastach – mają czego się tu uczyć.

Warto wspomnieć o sieci ośrodków dla osób wykluczonych, pod duńskim patronatem, noszących imię Hansa C. Kofoeda. Najlepiej znam taki ośrodek przy ul. Lnianej w Warszawie. Ta sama robota, w nieco innej formule. Warto wspomnieć kooperatywy spożywcze, zaopatrzeniowe, warto wspomnieć filozofię „ekonomii społecznej”, raczkującą w Polsce w pierwszych rozwiązaniach typu „spółdzielnie socjalne”, „organizacje pożytku publicznego”, itd., itp. Niech Czarek Miżejewski, jeden z animatorów tego ruchu, wskaże innych, których wartoby tu pokazać jako współczesnych naprawiaczy świata, łączących w sobie zacięcie Robin Hooda, ale też pozytywizm Judyma i Siłaczki.

Nieco inaczej radzi sobie Jurek Owsiak. Podejmuje tematy ważne i szlachetne, ale dba, by kontrolę nad tym sprawowała wąska grupa jego drużynników, a masa wolontariuszy uruchamia się jedynie w krótkiej styczniowej chwili. Nie dzieli się konceptem, tylko rozwija swoiste „imperium dobrej woli”. Orkiestra – to wszak swoisty biznes, zwłaszcza że równolegle mają miejsce produkcje medialne i „eventy” letnie. Jerzy też nie stroni od polityki.

 

*             *             *

Nie wszystko, co się w Polsce robi „oddolnie-samorządnie-obywatelsko-niezależnie-autonomicznie” – jest gotowym wzorcem do naśladowania. Po drodze do oczywistych dziś, łatwo mierzalnych sukcesów – niejedno spartolono.

Mam być szczery, to dziwię się, że w kraju, który w Konstytucję wpisał sobie Społeczną Gospodarkę Rynkową” (Art. 20) – takie przedsięwzięcia jak powyżej (i liczne inne) stanowią margines. Są świetną wymówką dla władz, które same nic nie robią dla wypełnienia zapisu konstytucyjnego, a jeszcze „napędzają podopiecznych” i „dostarczają tematów” Barkom, Monarom, Kolegiom Otryckim, Kofoedom, Orkiestrom.

„Dudziarze” szykują wielką ruchawkę w formule „nie bo nie”. dzielą kuksańce w świecie wielkiej polityki. Może tak rozumieją rolę związków zawodowych…? Dobra, niech prą do „ustawki” z Rządem, skoro taka ich robota. Ale warto, by zastanowili się, jaka Polskę chciałby mieć Naród, kiedy już dzisiejszy establishment salwuje się ucieczką.

Ucieczką…? Oj, dudziarze, trzymajcie wysoko gardę, bo łatwo nie będzie!