Mdławość

2013-01-26 08:41

 

 

Właściwie to ja też mam uszy odstające. W dzieciństwie to się jakoś bardziej rzucało w oczy. W każdym razie nie u każdego przekłada się to na poważne stołki w Państwie.

Janusz Piechociński należy do ludzi rozgarniętych, pracowitych i zdystansowanych wobec siebie, co w świecie polityki jest rzadkością. Ale ma też to szczególne uzależnienie, właściwe niemal każdemu politykowi, które nie pozwala mu zaszyć się w gabinecie, tylko każe BYĆ PUBLICZNIE, najlepiej wszędzie, z tą szczególną gotowością na każde wezwanie żurnalistów. A wypadałoby, aby kornie użył swoich darów i zaczął gospodarzyć powierzoną sobie działką, w zakresie, jaki jego szef uznał za stosowne – by mniej opowiadał, a więcej robił (w sensie: przygotowywał, by za jakiś czas były najlepsze z możliwych skutki). To nie jest zarzut lenistwa, ale spróbujmy sobie wyobrazić oracza, który wydaje komendy koniowi i trzyma krzepko uchwyty pługa, a wciąż peroruje do kroczącego obok z mikrofonem pismaka. Nie da się dobrze robić roboty i zarazem efektownie pozować. Od zmagań z domorosłymi prokuratorami radiowymi i telewizyjnymi są specjaliści, zwani rzecznikami. Szkoda czasu, energii, nerwów, wizerunku.

Wiele zrobiłem, a jeszcze więcej nie zrobiłem, by być dziś w sytuacji całkiem odmiennej niż Janusz Piechociński. I dobrze mi tak. Ale mogę sobie wyobrazić swoją osobistą „politykę medialną” w jego położeniu, bo i na polityce się znam (jak również na gospodarce, medycynie i paru innych drobiazgach, jak każdy Polak), i media nie są mi obce.

Może – z trudem – godziłbym się (dla racji stanu?) na to, żeby rozmaici mediaści udający dziennikarzy przepytywali mnie (bez próby rozmowy, nie mówiąc o wysłuchaniu zdań do końca) z dwoma aż nadto wyraźnymi zamiarami: wydobyć ze mnie coś, co ich wydawcy już wcześniej wymyślili na mój rachunek, a na co ja nigdy bym nie wpadł – oraz przyłapać mnie na jakimś lapsusie, a nawet go sprowokować. Gdyby odpytujący mnie zachowali choć minimum kultury.

Mam niepokojące mnie wciąż wrażenie, że do mediów warto się odzywać wtedy, kiedy ma się coś ludziom do powiedzenia za ich pośrednictwem, coś „z tyłu głowy”. Niech sobie dziennikarz zasadza się na mnie, ale ja mam coś do ogłoszenia czytelnikom, słuchaczom, widzom – i po to przybywam ku mikrofonom i kamerom. Ludziom do powiedzenia, nie sępom podstawiającym mikrofony, powołującym się na „prawo opinii publicznej do informacji”, ale uzurpującym sobie prawo do wkręcania polityków (i innych ludzi) w jakieś bzdury.

Janusz Piechociński traci kilka razy dziennie po kilka albo kilkanaście minut na słowne podchody z mediastami, do tego dużo więcej na dojazdy do rozmaitych redakcji. Konia z rzędem temu Polakowi-szarakowi, który w ciągu kilkunastu miesięcy Januszowej służby usłyszał od niego coś, co go tchnęło, co odebrał jako tekst skierowany do niego bezpośrednio.

Erudyta, elokwent, bystrzak – i można zaliczyć kolejne starcie medialne na jego korzyść. I takich starć trzydzieści w miesiącu, plus drobniejsze potyczki. A nie lepiej raz-dwa-trzy w miesiącu podjąć walkę o większą stawkę, w swojej wadze i w swojej lidze, na warunkach przez siebie postawionych?