Media uniwersalne. Merkuriusze a mediaści

2013-03-27 08:27

 

Przyjęło się w ludzkiej mowie, że media – to społeczny nośnik informacji oraz wytworów ludzkiej inwencji (artystycznej, intelektualnej, propagandowej). W ten sposób tym jednym słowem – trochę koślawym, bo wieloznacznym – określa się ulotkę, wici, obwieszczenie, plakat, banner, słup ogłoszeniowy, gazetę, czasopismo, książkę, kino, przekaz ustny (wiecowy albo poliszynelowy), Dziennik Ustaw czy Monitor Polski, „kukuryźnik” (głośnik w zakładach pracy czy obozowiskach), rozgłośnię radiową albo telewizyjną, internet (np. portal). Słowo „media” zastępuje się czasem pojęciem „środki masowego przekazu”.

Jedni lokują początki mediów w czasach Gutenberga. Ale pierwsze wzmianki przejawy medialności sięgają czasów odległych, czwartego wieku naszej ery. W Chinach wydano wówczas pierwszy egzemplarz gazety, która była odręcznie wykonywana na pergaminach. Nazwanie tego środka przekazu masowym nie było tak do końca prawdą. Zapiski tego rodzaju były dostępne tylko dla zamożnych mieszkańców dworu cesarskiego.

Chcę dziś wskazać na uniwersalny aspekt mediów, związany z różnorodnością ludzkiej inwencji. Można z całą pewnością powiedzieć, że każdy człowiek, w całej minionej, teraźniejszej i przyszłej Historii, ma inną percepcję rzeczywistości, inaczej widzi to, co inni też widzą, a tym samym różni się od dowolnego innego człowieka „refleksem intelektualnym”, poglądami, smakiem artystycznym, wrażliwością na rozmaite sprawy. A skoro ludzie „są ze sobą” – to znaczy, że pozostają w ustawicznej dyspucie, prowadzonej drogą komunikacji (porozumiewania się) oraz poprzez dokonywane fakty. Inaczej: dyskutuję z innymi przedstawiając wprost swoje racje, albo nie wprost, tworząc swoje dzieła i „wystawiając” je na „widok publiczny”, zajmując nimi przestrzeń i ludzką wyobraźnię.

Od mediów wymaga się (instynktownie, odruchowo) rzetelności i sprawiedliwości. Rzetelność odpowiada sztuce przedstawiania „wszystkiego co jest”, a przy dokonywaniu technicznych skrótów i uproszczeń – reprezentacyjności tego co jest prezentowane. Sprawiedliwość odpowiada sztuce odwzorowania wag i proporcji rzeczywistych poprzez wagi i proporcje przekazu. Przykład: jeśli rzeczywistość składa się z miliona elementów, to rzetelność wymaga pokazania np. 100 z nich, ale tak, by odbiorca rozumiał, że ów milion ma takie a ni inne wewnętrzne proporcje, do tego jedne elementy rzeczywistości są obiektywnie istotniejsze od drugich.

Każdy inny sposób przekazu oznacza swoistą nieprawdę, kształtowanie opinii i wiedzy, formatowanie odbiorcy, manipulację: kładzie się nacisk na coś – kosztem czegoś innego, ale czerpiący z mediów swoją wiedzę i przekonania odbiorca nie wie, jak jest w rzeczywistości. Można złagodzić skutki manipulacji – uprzedzając o niej, wyczulając odbiorcę. Np. w tytule pisma albo audycji, a nawet pojedynczego pakietu informacji, dodaje się „lokujące” słowo (techniczny, prawicowy, lokalny, amatorski, ekologiczny). Wtedy odbiorca napotyka sygnał: nie zajmujemy się wszystkim nie zajmujemy się obiektywnie, tylko skupiamy się na takich i takich aspektach, promujemy to a nie co innego.

Niestety, szczytem nieuczciwości i niesprawiedliwości medialnej jest używanie „dużych kwantyfikatorów” (wszyscy, każdy, wiodący, prawdziwy, godny uwagi – i przeciwieństwa tych określeń) a także zatajeń i urojeń (stwarza się wrażenie, że czegoś nie ma, choć jest, że coś jest, choć tego nie ma) oraz anatem i wyniesień (np. nagonka, napiętnowanie – peany, panegiryki), i jeszcze uprzedzeń, stereoptypów. W ogóle media – poza wewnętrznym, środowiskowym, hermetycznym slangiem, którym grzeszą wszelkie „profesjonalizmy – serwują odbiorcom szczególną terminologię, język potoczny traktując z przymrużeniem oka.

Największym nieporozumieniem Ludzkości jest pozwolenie mediom na uprawianie własnej, medialnej polityki, co owocuje postrzeganiem ich jako „czwartej władzy”. Nie jest to władza rządzenia, która wiązałaby się z minimum odpowiedzialności za skutki swoich działań. Jest to władza kreowania wiedzy i poglądów, wpajania ich „drogą przemytu” do dziesiątek, setek, tysięcy, milionów głów, serc, sumień i umysłów. Kreowania zupełnie nieodpowiedzialnego, do tego stopnia, że jeśli odbiorca po „terapii medialnej” jest mniej zorientowany i bardziej apatyczny niż „przed” – media nie tylko nie odpowiadają za to, ale wręcz szydzą ze swoich ofiar (patrz: serial o Ferdynandzie Kiepskim i ferajnie). Znaleziono na to kilka mało życzliwych mediom określeń: yellow journalism, infotainment, media bias, tabloid, brukowiec, penny press, bulwarówka. To, że media chętnie (i nie bezinteresownie) biorą udział w nagonkach, nawet w „najbardziej dojrzałych demokracjach” – jest jedną z gorzkich prawd o mediach.

„Osoby i akcja niniejszego opowiadania są całkowicie zmyślone. Jeśliby natomiast przedstawione w nim pewne praktyki dziennikarskie przypominały praktyki gazety Bild, nie jest to ani zamierzone, ani przypadkowe, lecz nieuniknione” – napisał Heinrich Böll w pierwszych słowach swojej książki „Utracona cześć Katarzyny Blum” (dziewczyny, która dostawszy się przypadkiem w tryby policyjnego śledztwa i jednocześnie pod ostrzał prasy bulwarowej, z rozpaczy i wściekłego poczucia bezsiły zabija „dziennikarza” atakującej ją bulwarówki). Ważniejszy jest podtytuł: „Jak powstaje przemoc i do czego może doprowadzić”

W ten sposób media niepostrzeżenie wymykają się z obszaru swoich społecznych obowiązków (zespalanie społeczeństwa i pielęgnowanie kultury, rozpowszechnianie dziedzictwa) i stają się dość niefrasobliwym elementem kultury masowej, w najbardziej pejoratywnym znaczeniu tego słowa. Stają się obrzydliwe, kłamliwe, bezgustowne, nachalne, podłe. Im ich więcej – tym gorzej, bo dodatkowo opacznie rozumieją swoją komercyjność. Fachowcy wmawiają mediom – dziś już bezskutecznie – ich społeczne funkcje: informowanie, uspołecznianie, ciągłość kultury, rozrywka, mobilizacja. Media odsyłają fachowców do lamusa, same lepiej od nich i (niestety) lepiej od odbiorców wiedzą, co dobre dla Człowieka i Społeczeństwa. Zresztą, poddaliśmy się temu: media zwane społecznościowymi albo obywatelskimi nie dość, że są mniej profesjonalne, to zioną tym samym duchem „moje musi być na wierzchu”, co poddawane rozmaitym interesom media „profesjonalne”.

Najbardziej mnie boli (zwłaszcza, że doświadczam tego na własnej skórze) wnoszenie do mediów pozorów dysputy, którą można scharakteryzować następująco”: „masz, mój interlokutorze, rację, o ile twoje poglądy są zbieżne z moimi”, albo jeszcze dosadniej „przyjmij, że nie masz racji i jesteś mniej niż ja godny, po czym będziemy rozmawiać jak równy z równym”, albo „może i masz rację, tyle że my ciebie przemilczymy – i ciebie nie będzie”. Racje, pozycja, sposób myślenia interlokutora (ustawianego w roli pogardzanego przeciwnika) – nie zajmują wiele uwagi ani dziennikarzowi „przesłuchującemu” gościa, ani samym gościom, wzajemnie napuszczanym na siebie. Daleko szukać? Sposób, w jaki komunikują się „strony” marcowych protestów w Polsce – to obraz tego co piszę, przy czym słowo „strony” rozpostarte jest nie tylko na osi „oddolni-odgórni”, ale oznacza też „poziome” podziały emocjonalne naznaczone – jakże często płytkim i płaskim – światopoglądem, opcją polityczną, ideologią. Udający żurnalistów agenci partii politycznych i biznesów, niemal nie kryjący, po co zabierają głos – to coraz większa masa, dla której znalazłem słowo „mediaści” w nadziei, że oddaje ono klarownie mój do nich stosunek. Do tego internetowi „dyskutanci obywatelscy”, nie znoszący ani sprzeciwu, ani „obcych”, a przede wszystkim stygmatyzujący autorów na podstawie przypadkowo „wyhaczonych” słów – i gotowi ich ozłocić albo zdeptać.

„Wychowałem” się na dysputach typu naukowego, a dorosłe życie spędzam pośród dysput coraz bardziej politycznych. Wyjaśniam.

Dysputa typu naukowego, jeśli jej uczestnicy nie mogą znaleźć „tego wspólnego” – jest przerywana na jakiś czas, aby „strony” przemyślały racje „przeciwników”, sięgnęły do źródeł, zastanowiły się nad tym, co same oferują. Po czym następuje kolejny etap, kolejna iteracja dysputy.

Dysputa typu politycznego, kiedy napotyka na „przeszkodę niezgodności”, jest popychana ku rozwiązaniom siłowym. Najbardziej podstępne jest tu doprowadzenie do głosowania, które uchodzi za rozwiązane demokratyczne, a w rzeczywistości oznacza dyktat.

Zdecydowana większość ludzi na świecie ma „instynkt typu naukowego”: mówiąc Dużymi Literami – ludzie poszukują prawdy, dobra i piękna, nawet jeśli mają własne, osobiste „racje, opcje i gusty”. „Politycy” zaś stanowią w dyspucie zdecydowaną mniejszość. Ale to oni, będąc niezwykle dynamiczni,  zdołali narzucić większości niezliczone techniki narzucania swoich racji, opcji i gustów, „upierzone” w rozmaite „demokratopodobne” zadęcia – bo taka jest uroda polityki.

Współczesne media (niekoniecznie nowoczesne, chodzi o współczesną obecność w przestrzeni) przeniosły się zdecydowanie ku krańcowi politycznemu, choć to akurat one są (powtórzmy: instynktownie, odruchowo) obligowane do „naukowości”. W wyniku upolitycznienia mediów (mowa nie tylko o tych wiodących, centralnych) zablokowane zostały warunki kreowania tego, co nazywam „zawiesiną intelektualną”: rozmaite racje dyskutantów mieszają się i tyglą, a potem (prawie nigdy nie od razu, dopiero po jakimś czasie) – każdy czerpie z tego tygla i nazywa po imieniu, po swojemu, to co wyniósł z dysputy.

Kiedy dysputa ma charakter polityczny – nie ma owej zawiesiny intelektualnej, tylko jest zarządzany przez Władzę „przekaz obowiązujący”. Ową Władzę warto rozumieć najszerzej, termin ten niech tu dotyczy każdej osoby i grona, które gotowe jest kształtować (formatować) opinię publiczną pod swoje interesy.

Szkoda nas dla takich mediów. Naszej uwagi, emocji – poświęcanych sprawom spreparowanym „pod interesy”, ale też „pod fobie i filie”.