Jestem zapytywany coraz częściej, jak to się dzieje, że wskaźniki nam rosną, ale też rośnie drożyzna, co zdaje się przeczyć wskaźnikom albo przynajmniej jest sygnałem czegoś „nie tak”.

 

Odejdę zatem od polityki bieżącej (okaże się, że nie na zawsze) – i powiem o co chodzi, tak od serca.

 

Wszystko co jest w ekonomii dzieli się na budżetowe i komercyjne.

 

1.      Budżetowe to takie, które zostało sfinansowane ze składek powszechnych: najczęściej przymusowych zwanych podatkami;

2.      Komercyjne to takie, które zostało sfinansowane ze środków własnych przedsiębiorcy albo z kredytu, zrzutki, itd., itp.;

 

Cokolwiek jest budżetowe – każdy chciałby korzystać, bo przecież płacił podatki: potrzebuje czy nie, chce skorzystać. Dlatego budżet wyznacza opłaty za korzystanie, aby nie każdy, komu się chce, rzeczywiście korzystał: niektórzy powiedzą, że nie będą dopłacać, bo już raz zapłacili, inni – że za drogo wychodzi.

 

Cokolwiek jest komercyjne – nabyć zechce tylko ten, kogo stać, bowiem każdy przedsiębiorca wyznacza cenę jaką tam uważa, choć podobno większość z nich kieruje się prawem popytu i podaży albo jakimś podobnym mechanizmem wyrównującym bilans między zapotrzebowaniem i dostawami, między popytem i podażą.

 

Cena od opłaty różni się tym, że cena jest wyznaczana przez dostawcę, a opłata przez jakieś ciało kolegialne, mające do tego uprawnienie lub uzurpujące sobie takie uprawnienie.

 

Od zarania ekonomii, od zawsze, większość tego co dostępne w gospodarce jest dostępne za opłatą. Bo większość rzeczy istotnych dla życia człowieka – to rzeczy wspólne: komunalne, społeczne, państwowe, publiczne, spółdzielcze, itd., itp. szary człowiek myśli, że ma do czynienia z cenami – a to są opłaty.

 

Rozejrzyjcie się wokół siebie: jak się dobrze przyjrzeć, to większość cen okaże się opłatami, bo albo są definiowane poza wpływem dostawcy, albo są obniżone „ze względów społecznych”, czyli dotowane, albo żyją z reklam. Transport publiczny, wodociągi, edukacja, kultura, elektryczność, prasa, radio, telewizja, kredyty, pożyczki, emerytury, itd., itp. ktoś uparty zauważy, że nawet poranna bułka niekoniecznie jest komercyjna, choć bywa.

 

A teraz prościutko do sedna.

 

W świecie opłat tzw. rachunek ekonomiczny jest sprawą drugorzędną. Najważniejsze są relacje pomiędzy ową kolegialną władzą ustalającą opłaty a dostawcą. Dlatego tak się jakoś dzieje, że koszt transportu publicznego, wodociągów, edukacji – itd., itp. – ma skłonność do wzrostu poza granice rozsądku. I ten koszt pokrywa się z budżetu, czyli z podatków albo reklam albo dotacji, albo składek. Oraz podnosi się opłaty, żeby zniechęcić jakąś część korzystających.

 

Oczywiście, są granice zniechęcania: rano każdy do pracy chce dojechać, a po południu z niej wrócić. Radia się chce posłuchać, gazetę poczytać, szkołę ukończyć, umyć się w wodociągowej wodzie, zaświecić żarówkę w pokoju. I tu podwyższone opłaty nie skutkują, choć są podwyższane.

 

Skoro jednak rosną opłaty, to powstają trzy przesłanki do tego, by odpowiednio rosły ceny komercyjne: jedne na zasadzie „podobieństwa” (skoro opłata rośnie, to niech wzrośnie moja cena za coś podobnego), inne na zasadzie zwiększonego popytu (uciekli od opłat, więc przychodzą do komercyjnych), jeszcze inne dlatego, że przedsiębiorcy też płacą opłaty (niekomercyjne) i wliczają to w koszty (komercyjne).

 

Nazywam to "echo inflacyjne": ceny rosną nie dlatego, że muszą, tylko dlatego, że rosną opłaty, a te zależą nie od rynku, tylko od "naszch" zarządców.

 

Balcerowicz i inni ortodoksyjni fachowcy mają na to jedyne lekarstwo: skomercjalizować wszystko. Tyle że nie wszystko się da skomercjalizować, jeśli nadal chcemy być dla siebie ludźmi. I z wielu innych powodów. Zatem pomysł jest nietrafiony.

 

 

*            *            *

Ostatnio w Polsce doświadczamy fali drożyzny. Widzimy to w sklepie spożywczym, a także w odpowiednich rubrykach rachunków i faktur za różne dobrodziejstwa infrastruktury, administracji, usług komunalnych, publicznych, itd., itp.

 

Zastanówmy się zatem, zanim rzucimy kamieniem, kto w rzeczywistości decyduje o wysokości opłaty i ceny, która nam właśnie podskoczyła.

 

Jeśli to jest urzędnik lub polityk – to zaciśnijmy zęby. Idą wybory. Nie wszystko się po nich zmieni, ale zanim zagłosujemy – możemy (łudzę się) stawiać warunki.