Między pracą a zatrudnieniem

2012-04-02 09:08

 

/czyli: co ma robić szarak, kiedy się znajdzie w przeciągu/

 

Początki szerokiej dyskusji o tzw. systemie emerytalnym (no, właśnie, dlaczego początki, skoro wiele spraw już postanowiono?), wywołują we mnie wspomnienia dawnych, nawet pradawnych moich sporów z koleżeństwem ekonomicznym o to, w jakim kierunku zmierza Praca jako fenomen i Zatrudnienie jako konkretna, tu-teraz manifestacja Pracy.

 

Mój pogląd jest od dawna mniej-więcej taki:

  1. U zarania dziejów człowiek pod każdą szerokością geograficzną każdego ranka zadawał sobie pytanie: co by tu zrobić, żeby przetrwać. Po czym wybierał któryś ze swoich pomysłów (na wszystkie nie miał ani czasu, ani sił) i „coś robił”, a jeśli odniósł sukces, to rzeczywiście przetrwał;
  2. W miarę uspołecznienia następowała specjalizacja i tzw. społeczny podział pracy. Utrwalał się „zakres obowiązków i kompetencji” każdego z osobna członka społeczności, pytanie poranne brzmiało: jak pracować, by wystarczająco osiągnąć a nie wyeksploatować się do szczętu. W kooperacji z innymi jakoś znajdował człowiek rozwiązanie tego problemu;
  3. Z czasem okazało się, że obowiązki i kompetencje zostały znormalizowane, zestandaryzowane, pocertyfikowane. Człowiek zaczął sobie zadawać pytanie: w jakiej roli i w jakim miejscu się zatrudnić, aby jak najmniejszym trudem osiągnąć jak najwięcej dla siebie. To jest ten moment, kiedy praca zaczęła jakościowo różnić się od zatrudnienia, stała się odrębną kategorią;
  4. Wreszcie zadziałała pułapka zatrudnienia, jaką sam na siebie zastawił człowiek. Wielu, coraz więcej bezrobotnych ludzi zaczęło deklarować: mogę pracować ciężko i w byle warunkach, byle ktoś mnie zatrudnił. Tak zwany pracodawca zyskał polityczną przewagę nad pracownikiem i nigdy w historii nie zawaha(ł) się tej przewagi użyć przeciw niemu;
  5. Ostatecznie człowiek doszedł do takiej desperacji, że jego „publiczna deklaracja” brzmi już następująco: będę pracował bez jakichkolwiek wymagań i warunków wstępnych, nawet bez zatrudnienia, za byle co. W tej poniżającej, niegodnej formule funkcjonuje dziś na świecie ok. 30% tzw. bilansu siły roboczej, w Polsce może trochę mniej;

Na to wszystko nakłada się – oczywiście – tak zwany rozwój cywilizacyjny, który z grubsza można opisać jako coraz potężniejsza koncentracja i komasacja zatrudnienia. Jeśli ktoś zadaje sobie dziś pierwotne pytanie (co by tu zrobić, żeby przetrwać), to, w odróżnieniu od czasów pierwotnych, ni szuka swojej okazji pośród bezbrzeżnej Natury, tylko bez wahania „ciąży” ku ośrodkom zurbanizowanym oraz ku wielkim „placom budów” albo ku „wielkim pracodawcom mas”. Małe, pojedyncze albo drobno-grupowe formy pracy, zatrudnienia, samozatrudnienia (te legalne i te pozasystemowe) są jedynie dodatkiem i poniekąd skutkiem działania tych wielkich, rozległych, przemożnych.

 

Przemiany cywilizacyjne, które zamieniły nasze otoczenie w syntetyczny, sztuczny pakiet rozmaitych konieczności (patrz: choćby infrastruktura), a stadną skłonność do kooperacji zamieniły w systemowe jarzmo sterowane politycznie (patrz: liczba regulacji dotyczących pracy, wynagrodzenia itp.) – wszystko to powoduje, że dziś o poranku niemożliwe jest – po przeciągnięciu się i odpluszczeniu oczu – zadanie sobie pytania „co by tu zrobić”, bo cokolwiek sami podejmiemy, będzie niezgodnie z przepisami albo będzie obwarowane przepisami nakładającymi na nas owo jarzmo.

 

To jest rzeczywistość, która – chciałoby się – stawia wygórowane wymagania zatrudnionym (od których nie tylko pracodawca, ale też Historia wymaga, by w ramach zatrudnienia pracowali tak, jakby byli „na swoim”, choć zarabiają jak „u kogoś”). Ale stawia też jeszcze bardziej wygórowane wymagania pracodawcom, a tym bardziej politykom zawiadującym owym upolitycznionym jarzmem.

 

Pośród wymagań obciążających pracodawców i polityków jest: nie wolno udawać, że obowiązują jakieś określone reguły zatrudnienia, skoro to zatrudnienie „działa” wedle zupełnie innych reguł.

 

Jaki sens ma system emerytalny oparty na liczbie przepracowanych lat i wysokości zarobków, jeśli całe pokolenia obarczone są bezrobociem albo umowami nie dającymi „odpisu ZUS-owskiego” i – konsekwentnie – nie uznają zasług pozwalających pobierać emeryturę?. Nie mówiąc już o „szarościach” powszechnych na linii zatrudniony-pracodawca.

 

Jaki sens mają zdobycze tzw. klasy robotniczej, w postaci 8-godzinnego dnia pracy, prawa do urlopu, zasiłku chorobowego, ubezpieczenia od wypadku, przygotowania przez pracodawcę prawidłowego miejsca pracy i warunków jej wykonania, itd., itp. – skoro coraz więcej umów zatrudnieniowych ma charakter elastyczno-śmieciowy?

 

Jaki sens ma przedsiębiorczość albo naturalna żywotność ekonomiczna (a choćby tzw. samozatrudnienie), skoro każdy ruch zmierzający do uzyskania dochodu opartego na własnej zapobiegliwości i przemyślności – jest praktycznie ścigany przez fiskusa albo przez rozmaite służby?

 

Nic dziwnego, że skoro wszyscy przed sobą udają, że żyjemy w świecie nr 3 (patrz powyżej: są gotowe miejsca pracy, a my wybieramy kierunek wykształcenia i miejsce pracy wedle swoich gustów), to polityczne reprezentacje pracobiorców i pracodawców szukają rozwiązań, które niejako „z definicji” są nic nie warte, bo odnoszą się nie do tej rzeczywistości, a jeszcze są prymitywne jak cep, bo jak nazwać odruchowe, machinalne przesunięcie „suwaka” w kierunku wieku 67?

 

Odkryjemy to poniewczasie, kiedy Polskę zaludniać będą 50-60-latkowie, którzy po 10-15 lat życia spędzili „bez okresu składkowego”, a drugie tyle na umowach elastyczno-śmieciowych, czyli emerytura im się „nie będzie należała”, a zatrudnić ich nikt nie będzie chciał.

 

Otrzeźwiejcie, ministry i związkowcy, a także rozmaici korporacjoniści pracodawców i flibustierzy oddolnej siły roboczej: żyjemy w świecie, gdzie podstawowym pytaniem każdego ranka około połowy z nas, jest czy dziś jeszcze uda mi się zachować status osoby objętej cywilizacyjną ochroną zatrudnionych. Ludzie dziś rozpaczliwie szukają gwarancji bezpieczeństwa dochodów dzisiejszych i przyszłych, gwarancji utrzymania się na jako-takiej powierzchni godności, nie wolno ich zatem postrzegać jako cwaniaczków, co to patrzą, by złapać umowę, a potem hulaj dusza.

 

To tyle ode mnie, zanim rozpocznie się w parlamencie debata (właściwie już przesądzona) o tym, co autorzy zwą „drugim oddechem reformy emerytalnej”.

 

A Góra Marek i ten koncept, którego on bohatersko broni – niech już odejdzie. Bo to wstyd!

 

 

PS:

Ktokolwiek umie liczyć, ten widzi, że ZUS jest bankrutem, OFE utrzymuje rentowność tylko dzięki wysysaniu Budżetu (obligacje, ciężar obsługi systemu) i drenażowi zatrudnionych (pobieranie tantiem i kontrola części wynagrodzeń bez ekwiwalentnych świadczeń), a Państwo albo nie rozumie, co nawyprawiało, albo bezczelnie gra nam na nosie „tere-fere-kuku”.

 

Nadal aktualne jest pytanie o to, czy cały ten „binarny” czy „trinarny” system emerytalny (z trzema filarami) nie jest przypadkiem systemem przelewania siłowo zdartego z ludzi grosza do prywatnej kiesy „inżynierów finansowych”, bez ekwiwalentu w postaci rzeczywistej emerytury, kosztem zarówno zatrudnionych (którzy są oskubywani), jak i Budżetu (który już nawet nie dycha pod ciężarem obsługi tego złodziejstwa).