Między dziadostwem a chciejstwem

2014-05-27 08:09

 

Najczęściej wydaje nam się wszystkim, że panujemy nad tym, co myślimy. Nad własnym procesem składania wrażeń i bodźców w sensy, poglądy, opisy, komunikaty. Stąd definicje języka jako siatki pojęciowej, na przykład TAKA albo TAKA.

Jednym z elementów współczesnego języka świata jest PARTIA (polityczna), czyli stronnictwo, złożone z osób, grup, środowisk, które rozumieją interesy społeczne i różnice między nimi, opowiadają się za którymś z tych interesów, odziewają swoją opcję w stosowne idee i podejmują organizacyjny wysiłek na rzecz ich upowszechnienia w drodze zdobycia i sprawowania władzy państwowej, a choćby przeszkadzania innym w realizacji innych opcji (idei, interesów).

Użyłem w powyższej definicji słowa „rozumieją”. Użyłem go na wyrost, ale z wyrachowaniem. Partie bowiem przypominają dziś tratwy dryfujące pośród bezmiaru, a wokół nich niczym na przezroczystych ekranach wyświetlają się fatamorgany, po czym owe partie, niczym wygłodniałe hieny, wiosłują z zapamiętaniem ku tej fatamorganie, która wyda się najsłodsza, a przy okazji z tratwy zrzucani są wszyscy, którzy nawołują do opamiętania.

I to wszystko da się wyjaśnić historycznie, ale najpierw trochę humoru. Otóż warto rozróżnić między chciejstwem a dziadostwem.

Chciejstwo to posługiwanie się językiem (siatką pojęciową) złożonym z takich pojęć, które najlepiej się mają w sferze idei, zaś w doświadczeniu praktycznym są do tego stopnia niedoskonałe, że niekiedy okazują się własnym przeciwieństwem: na przykład demokracja, sprawiedliwość, wolność, uczciwość, miłość, solidarność, praca, człowiek, wspólnota, wiara, kooperacja, społecznikostwo, służba, obowiązek.

Dziadostwo zaś to posługiwanie się językiem dawnych pokoleń (pradziadów), który opisywał rzeczywistość niedzisiejszą, był bezpośrednim, infantylnym echem tego co dziadowie widzieli, czuli, czynili. Językowe dziadostwo jest najbardziej oczywistym dowodem na to, jak bardzo nam się chce, by wszystko co się dzieje i staje było bezpośrednie, szczere, proste, w stylu ta-tak i nie-nie.

Partia zdefiniowana przeze mnie powyżej (stronnictwo, złożone z osób, grup, środowisk, które rozumieją interesy społeczne i różnice między nimi) – to fenomen polityczny z czasów, kiedy pojęcie „obywatelstwo” obejmowało wyłącznie społeczną arystokrację, czyli tę warstwę, która utrzymywała uprzywilejowaną pozycję społeczną kosztem wielkich poświęceń własnych przeznaczanych na samoedukację, samodyscyplinę, umiar w czerpaniu z dobrodziejstw i błogosławieństw, odpowiedzialność za stan wszelkich spraw, przedsiębiorczość nacechowaną altruizmem, prawotwórstwo samoograniczające własne wolności za pomocą norm, standardów, reguł, certyfikatów. W takich czasach każdy z tych „równiejszych”, który okazywał się slaby w obliczu tych poświęceń – upadał. Historia zapamiętała sobie najczęściej tych upadających oraz tych, którzy sprzeniewierzywszy się poświęceniom osiągnęli bardziej lub mniej trwały sukces – stąd wspomnienie o arystokracji jako warstwie sobiepanów, utracjuszy, tyranów, lowelasów.

Kiedy pojawiły się partie, które na sztandarach wypisały interesy i idee reprezentujące już nie środowiska (koterie), ale całe klasy społeczne (rozumiane wedle kryterium panowania nad społecznym procesem pracy) – zaczęło się polityce zmaganie między chciejstwem a dziadostwem.

Wyjaśnijmy najpierw bardziej szczegółowo pojęcie klasy (społecznej). Otóż człowiek ma to w swej naturze, że dzieli swój czas, uwagę i energię na sprawy związane z pracą, regeneracją i samorozwojem (umówmy się na to uproszczenie). Każde jednak ludzkie dzieło wymaga, aby najpierw w nie „inwestować” (wkład), potem je chronić i doskonalić (pielęgnacja), aby w efekcie otrzymać plon, owoc, wynik (gratyfikacja) i móc zastanowić się nad tym, co dalej (planowanie). Na każdym z tych etapów inna jest potrzeba i zarazem wymaganie co do proporcji między pracą, regeneracją i samorozwojem. Kiedy inwestujemy – to najbardziej zaangażowani jesteśmy w pracę i marnieje nasz samorozwój, kiedy planujemy – najbardziej się rozwijamy, a praca nie jest dla nas niedolą, więzieniem, nakazem ponad wszystko.

Otóż w miarę, jak dojrzewamy kulturowo i cywilizacyjnie, to te cztery etapy są „rozdzielane” pomiędzy poszczególnych ludzi, grupy, wspólnoty, środowiska, społeczności, zbiorowości – w ten sposób pojawiają się ci, którzy tylko wkładają i ci, którzy tylko planują, a to oznacza, że „wkładający” stają się, bez swojej woli i winy, mniej rozwinięci edukacyjnie, zdrowotnie, obywatelsko, itd., itp. Tak właśnie wyodrębniła się arystokracja. Jest to oczywisty proces polityczny (ktoś kogoś czegoś pozbawia bez uzasadnienia innego niż egoizm czy apodyktyczność), ale nie chcę tu wdawać się w rozważania o sprawiedliwości, tylko pokazuję mechanizm.

Jednym słowem, poszczególne etapy uczestnictwa w społecznym procesie pracy zostały od siebie oddzielone i niesprawiedliwie – w wyniku tzw. społecznego podziału pracy – przydzielone metodami politycznymi, w wyniku czego – mówiąc kolokwialnie – jedni pracują i nic z tego nie mają, inni planują i mają się najlepiej.

Możemy sobie wyobrazić „wektor losu” (taki eufemizm, wybaczcie), który jest narzędziem owego „przydzielania”. Widoczny po prawej rysunku wektor może poruszać się „po pręcie” w pionie oraz obracać wokół tego „prętu”. Jeśli umieścimy „pręt” z „wektorem” pośrodku walca obrazującego pracę, regenerację i samorozwój, to różne położenia „wektora” (wysokość, kąt obrotu) oznaczają „przydział” losowy. Uważnemu Czytelnikowi podpowiadam, że niemal każdy Budżet da się opisać w kategoriach zastosowanych do opisu zawartego w rysunku.

Otóż klasa w tak przygotowanym pojmowaniu oznacza meta-konstelację społeczną (zbiór wspólnot, grup, środowisk, zbiorowości), która w wyniku społecznego podziału pracy (dojrzewania kulturowo-cywilizacyjnego) została przez „wektor losu” obdarzona wspólnym położeniem na dwuwymiarowej mapie społecznego podziału pracy. Na przykład Marks (to on pojęcie klasy społecznej wprowadził do rozważań naukowych i politycznych) wyróżniał klasy wedle kryterium „stosunku do środków produkcji”: posiadacz tych środków jest kapitalistą, nie-posiadacz jest proletariuszem.

Opisałem to w innych słowach TUTAJ, w uwagach zatytułowanych „Praca a zatrudnienie”.

 

*             *             *

Partia dziadowska (czyli taka w tradycyjnym arystokratycznym rozumieniu) reprezentowała tych, którzy przez „wektor losu” zostali obdarzeni „przydziałem” w postaci uczestnictwa w Planowaniu i dominacji w obszarze Gratyfikacji. Z poszczególnych środowisk arystokratycznych (przywileje kosztem poświęceń) wyodrębniały się ich „świadome awangardy” i próbowały – niczym nawigator na mostku kapitańskim – doprecyzowywać położenie „wektora losu” wedle arbitralnie przyjętych idei powszechnych w konkretnym środowisku (tak powstał np. parlament brytyjski, który „okrągły stół” zamienił z czasem w aulę „tête à tête”).

Współczesna architektura parlamentarna niemal na całym świecie – poza Wielką Brytanią Chinami i Rosją, z tych bardziej znanych) rozpaczliwie nawiązuje do starego, dawno nieaktualnego wyobrażenia o parlamentaryzmie i partyjności, próbując wpisywać debatę w geometrię kręgu. W Chinach jest jasno: w prezydium siedzi władza, na sali zaś jej słuchacze (piękne słowo), heroldowie i halabardnicy. W Wielkiej Brytanii postawiono na debatę ograniczoną do dwóch opcji ideowych: albo torysi, albo wigowie, odziedziczoną po starej arystokratycznej formule, ale wpisaną w nowoczesny ryt „zerojedynkowy”. Rosja nadal dokonuje prób między tym co w Chinach i tym co w Europie.

Najbardziej dziadowski (kurczowo trzymający się starych wyobrażeń o parlamentaryzmie w całkiem odmiennych realiach) jest parlament europejski: jego „krągłość" jest tak nachalna, że aż każe się zastanowić, jak się mają „narodowe kwoty” deputowanych do obowiązkowej „ideowej deklaracji” organizującej obrady.

 

*             *             *

Rozważając między tym, co nie jest, ale było (język dziadowski) a tym, co nie jest, ale chciałoby się (język chciejski) – natrafiłem na koncept powalający z nóg logiką.

Otóż Łukasz, architekt, człowiek „starej daty” w najbardziej pozytywnym pojmowaniu tego słowa, podpowiada, że parlament wszelki powinien być bezpartyjny. Partie, które dziś już nigdzie na świecie nie reprezentują arystokracji (jako świadoma awangarda środowisk poświęcających się dla Kraju i Ludności), tylko szukają, jakby tu ustawić się na czele pochodów masowych (klasowych) – powinny zejść z wyżyn parlamentarnych do poziomu lobby, ubiegającego się w obywatelskim parlamencie o realizację zredagowanych przez siebie projektów.

Jednym słowem, Łukasz odczytuje współczesność następująco:

  1. Szeregowego człowieka nie interesują abstrakcyjne idee, do których przywiązałby się bardziej niż do innych, tylko sprawy związane z zaspokajaniem potrzeb elementarnych, społecznych, kulturowych;
  2. Zaspokajanie potrzeb w skali społecznej to kwestia służebnej administracji, a nie koterii politycznych egzaltowanych na punkcie idei, w rzeczywistości bardziej skłonnych walczyć o władzę niż służyć „szeregowym”;
  3. Administratorzy powinni podlegać bezpartyjnym (bezideowym) reprezentacjom obywatelskim, stanowiącym w rzeczywistości tygiel samorządów od lokalnych po regionalne czy krajowe;
  4. Ugrupowania ideowe zbawiające świat powinny redagować rozmaite projekty i programy „w imieniu i na rzecz” środowisk albo klas – a następnie prezentować je reprezentacjom obywatelskim i lobbować;

Infantylna, dobroduszna, szczera prostota i zarazem celność tego konceptu zwaliła mnie z nóg wczoraj, kiedy zostałem o niej powiadomiony w pół-śnie, bowiem regenerowałem się po zliczaniu głosów, kiedy zadzwonił do mnie wspólny znajomy mój i Łukasza.

Zważywszy, że od lat poszukuję „świętego graala” ustrojowo-systemowego – Łukasz może oczekiwać, że mu podbiorę, zwędzę koncept i rozwinę po swojemu. Ale szacun, Łukaszu!