Między pianką a dnem

2016-05-03 09:34

 

Podstarzała panna, o urodzie plastikowej, duchowości Barbie, moralności buduarowej i wykształceniu celebryckim, jest współczesnym wzorcem osoby, która w ciężkim trudzie stara się nadać wigor zajęciu najbardziej pożądanemu przez każdego wałkonia, czyli próżniactwu. Dziewczę nazywa się Paris Hilton. Takich osób jest na świecie może 100 tysięcy: gdyby było więcej, złapałbym się za głowę.

20 lat temu słowa „dziedziczka fortuny” brzmiało niewinnie: każdy ma prawo urodzić się w rodzinie, której podstawowym źródłem dochodu nie jest praca własna dająca społeczeństwu jakieś dobra, wartości, możliwości – tylko nie dające się ogarnąć konto pęczniejące „samo z siebie”. rzecz w tym, że stan taki powinien ustępować w miarę stawania się kimś dorosłym. Tymczasem ta zbłąkana dziewczyna im starsza, tym mniej dorosła.

To się da wytłumaczyć nawet za pomocą domorosłej psychologii. Każdy wie, co to jest hotel: to miejsce tymczasowe, gdzie każdy mieszkaniec jest „tymczasowy i niecodzienny”. Mówię o hotelu, a nie noclegowni noszącej nazwę hotelu, gdzie gromadzą się turyści i ludzie będący „w delegacji”, mający coś do załatwienia poza hotelem. Paris Hilton jako dziecko nasiąknęła atmosferą hotelową: nic nie musisz, wszystko masz na życzenie, otacza cię blichtr, uśmiechy serwisu i bogata oferta rozrywkowa. Kicz, któremu rozpaczliwie nadaje się jakąś „legendę”, by go uczłowieczyć, ucywilizować. Dla niej to był „dom”.

Niejeden człowiek majętny prędzej czy później albo dochodzi do tego, że bogactwo kończy się tam, gdzie kończy się osobista zdolność praktycznego posługiwania się jego „składowymi”, albo uznaje, że warto zaspokoić „ego” sławą filantropa i człowieka pożytecznego. Dlatego powołują fundusze, budują bardziej lub mniej udane centra rozrywki, finansują badania naukowe, eksperymenty w stylu „miasto na pustyni” albo „skok stratosferyczny ze spadochronem”. Paris Hilton jest w tej sprawie idealnym zerem. Pustak. Dzień (a właściwie noc) bez porno-filmiku z tą „dziedziczką” wyciekającego „przypadkiem” do sieci – to dzień, którego nie było. Pedia pisze że jest kreatorką mody, aktorką, piosenkarką, modelką. Wolne żarty. Dajcie mi miliard dziennie, a za tydzień będę w każdej z tych spraw „człowiekiem sukcesu”.

Rzecz w tym, że takie osoby i ich styl życia są promowane nawet w krajach, gdzie uświęcone są postawy obywatelskie, pożyteczne społecznie, przedsiębiorczość, podejmowanie wyzwań na dostępną skalę. Chyba najbardziej spektakularnym wyrazem takiej promocji jest osławiony „Big Brother”, ale programy tego formatu zajmują nie mniej niż 30% oferty medialnej. Nawet tam jednak jest przed wałkoniami postawiony jakiś cel. No, i ta nieuchronna „meta”, po której wracasz do zwykłego życia.

 

*             *             *

Piszę o tym nie z zawiści, chociaż chciałbym mieć do dyspozycji choćby 1% tych możliwości, jakie ma ten pustak. Tyle rzeczy przepadło, bo nie uzbierało się kilkudziesięciu tysięcy!

 

*             *             *

Polacy są tylko częściowo winni temu, że Konstytucja 3 Maja stała się symbolem „sukcesu prowadzącego do klęski”, a sto lat później tępe państwo amerykańskie krwawo rozprawiło się z ludźmi pracy. Tak ważne święta z różnych powodów jeszcze nam „ubogacono”: 1 maja to dzień „Józefa robotnika” i rocznica przystąpienia do UE, a 2 maja doprawiono celebrą wokół flagi (na szczęście spaliła na panewce szydercza kampania „orzeł może”).

Trzy dni „wesela” można przeżywać nie częściej jak raz w roku. Potwierdzi to każdy badacz-etnolog. Trój-święto majowe nie może konkurować z trzydniową celebrą Bożego Narodzenia czy Wielkanocy. Bo choćby nasza Konstytucja (czwarta z tych w miarę demokratycznych, po kozackiej, korsykańskiej i amerykańskiej) okazała się ratująca polską państwowość, choćby Święto Pracy ustanowiono na cześć wydarzeń w Mławie a nie Chicago, choćby polska flaga była najcenniejszą pamiątką każdego domu na świecie – to i tak nie ma w tym trój-święcie ani wystarczającego ładunku emocjonalnego, ani spójności ideowej. Nikt z okazji trój-święta majowego nie planuje uduchowionego posiłku w gronie najbliższych i następnie rytualnych odwiedzin u krewnych. A to podstawa „prawdziwego” święta.

Chcąc-nie-chcąc wykorzystujemy – kogo stać – naszą „majówkę” na wzór Paris Hilton: uciesznie i na bogato. A kogo nie stać – mała strata, bo i tak jego całoroczne życie jest nijakie.

 

*             *             *

No, narzekam, marudzę. Ale mam pomysł: może by tak powiązać ten czas z jakąś konkretną korzyścią społeczną? Myślę o wykorzystaniu fatalnie rozgrywanej u nas idei „budżetu partycypacyjnego”. Otóż możnaby te trzy dni przeznaczyć na „giełdę obywatelską”. W deklaracji PiT jest rubryka pozwalająca 1% przeznaczyć na dowolnie wybrany cel społeczny. Dodatkowo modne stało się przeznaczanie przez administrację terenową kilku marnych procent budżetu do „dyspozycji” organizacji pozarządowych (pozornie – wszystkich obywateli).

Ja bym to wszystko połączył jakimś mechanizmem i stworzył warunki do tego, by wszyscy lokalni animatorzy spraw ważnych i szlachetnych oraz pożytecznych mogli „na żywo”, niczym na jakimś sejmiku, zabiegać o poparcie sąsiadów na rzecz prezentowanych przez siebie inicjatyw.

Można sobie wyobrazić, że każdy obywatel ma w ręku dwa kupony (dwa rodzaje kuponów): jeden PIT-owy (1%) i jeden samorządowo-budżetowy (suma przeznaczona do „obywatelskiej partycypacji” podzielona na liczbę mieszkańców uprawnionych tam do głosowania). I „głosują”, oddając swoje kupony wedle wyboru konkretnej inicjatywy. 

Byłoby to święto obywatelstwa celebrowane w parku, na ryneczku albo w sali kinowej-sportowej, dałoby ludziom skosztować rzeczywistego współdecydowania, nadałoby głębszy sens zarówno Konstytucji, jak też Fladze i Świętu Pracy.

Tak sobie pomyślałem. Bo ile można oddawać się próżniactwu?