Między rajem a prawdą o nim

2016-03-07 16:39

 

Zgłębiałem właśnie – któryż to już raz – ideę Ahiṃsā, kiedy natrafiłem na portalu społecznościowym na filmik, bałwochwalczo wynoszący pod niebiosa dostatek polskiej prowincji. Zbiegły mi się dwie sprzeczne „cząstki” i nastąpiła reakcja łańcuchowa. Eksplodowało.

Oto ten filmik: https://www.youtube.com/watch?v=3wu4xRV47ZQ

Nie miej mi za złe, Czytelniku, że zamiast oprowadzać Cię po uliczkach pewnej ważnej racji – zapakuję Cię do gondoli balonu i pokażę wszystko z lotu ptaka. Zacznę od egzotyki, skończę na Europie Środkowej.

Londyńscy dżentelmeni, którzy w grze o Indie okazali się chytrzejsi niż Portugalczycy i Francuzi, mają zapewne do dziś przekonanie, że przenieśli na półwysep Dekan (ładny mi półwysep!) swoją wyrafinowaną kulturę, jedną z wiodących w ówczesnej Europie (XVI-XVX stulecie).

Początkowo Brytyjczycy zainstalowali się w Indiach poprzez sieć „gospodarczych pomp ssących”, czyli faktorii kupieckich, nad których bezpieczeństwem czuwały forty wojskowe (prywatne armie kupców-inwestorów, ale też elżbietańska armia wysłana na mocy „Royal Charter”). Dość szybko rosnące mrowie tych placówek spowodowało, że „John Company” ostatecznie przeistoczyła się w Kompanię Wschodnio-Indyjską (Governor and Company of Merchants of London trading with the East Indies), odsysającą Bengal, a potem całe Indie z herbaty, bawełny, jedwabiu, indygo, orzeszków ziemnych, opium i podobnych towarów dających kolosalne „przebicie” finansowe.

Początkowo peregrynowano takie przestrzenie jak Bengal, Bihar i Odisha. Potem w miasteczkach Surat (wschód Dekanu) i Agra (u stóp Himalajów) zainstalowano „nie całkiem faktorie”, bo były to po prostu składy. Kompania zainstalowała się ostatecznie w starożytnym mieście mającym różne historyczne nazwy, a w czasach brytyjskich – Machilipatnam, położonym w dzisiejszym stanie Andhra Pradesh, po wschodniej stronie południowego Dekanu, nad Zatoką Bengalską (tzw. Wybrzeże Koromandelskie).

Dla krajów „goszczących” Brytyjczycy od początku byli utrapieniem. Zupełnie nie pojmowali, że włażą z butami do przestrzeni, która w czasach konstytuowania się rzymskiej prowincji Brytania była już objęta starą, wyrafinowana cywilizacją. Na pewno też nie pojmowali głębokiego sensu kastowej struktury społecznej (patrz: „dźati”). Toteż „miejscowi” odpłacali im pięknym za nadobne. W 1857 r.  hinduskie wojsko na żołdzie Kompanii Wschodnioindyjskiej wywołało powstanie w Bengalu, którego osnową było zagrożenie tradycji kulturalnych ze strony Europejczyków. Powstańców poparli hinduscy arystokraci, których posiadłości zostały anektowane przez Brytyjczyków. Wydarzeniom tym towarzyszyły także liczne powstania chłopskie. Powstanie trwało 14 miesięcy, aż do chwili, kiedy w 1858 r. Indie zostały podporządkowane bezpośrednio koronie brytyjskiej. Prywatne armie zostały podporządkowane regularnej, królewskiej armii okupacyjnej. Smoleń śpiewał („Kiedy śledź wpadnie w sieć”): a gdy tchu już śledziowi brakuje, życie w sieci się normalizuje. Co oznacza, że co sprytniejsi Hindusi głęboko schowali swoje racje kulturowe i stali się „pod-dżentelmenami”, na czym robili interesy.

W takich warunkach „cohabitacji” dwóch formuł cywilizacyjno-kulturowych, w miasteczku Porbandar, w jednym z księstw Gujarat, na zachodzie Dekanu, przyszedł na świat i wyrastał Mohandas Karamćand Gandhi, członek kasty kupców (Modh Bania, w strukturze indyjskiego społeczeństwa poniżej kast bramińskich i kszatrija-wojowników,  ale powyżej kast szudrów, czyli chłopów), w społeczności tzw. modhów (zajmującej się głównie handlem), jako potomek „diwana”, urzędnika nadzorującego finanse. Gandhi – objawia nam Pedia – od młodych lat poznawał zasady poszanowania dla każdej żywej istoty, w konsekwencji wegetarianizmu, a także doskonalenia poprzez post dla samooczyszczenia – oraz wzajemnej tolerancji religijnej.

W jego rodzimej kaście młodzież miała prawo do gruntownego wykształcenia, a sama kasta była mocno „zblatowana” z Brytyjczykami, z czego wzięło się marzenie Mohandasa o studiach w Londynie, choć nie miał prymusowskiej głowy do nauki. Pojechał do Londynu mimo zakazu przywódców kasty, co oznaczało środowiskową anatemę. Podkreślmy: Gandhi opuszczał Indie jako wyrzutek, bo mając do wyboru starodawne normy kastowe i brytyjskie normy klasowe – wybrał te drugie, sprzeniewierzywszy się pierwszym, rodzimym.

Po jakimś czasie przeobraził się w brytyjskiego „dżentelmena”, tyle że nieznane wtedy były sztuczki chirurgiczne, dzięki którym M. Jackson stał się „biały”.

Ale w duszy świeżo upieczonego prawnika zalęgło się „coś białego”. To musiało – po powrocie do Indii – doprowadzić do konfliktu z Brytyjczykami na tle „podskakiewiczostwa”. Rodzima kasta go nie wsparła (anatema), więc wyemigrował za chlebem do Afryki Południowej, gdzie mógł porównać nabyta już wiedzę o kastach (Indie), klasach (Brytania) z jeszcze inną strukturą dyskryminacyjną, czyli apartheidem. Jako, że „podskakiewiczostwo” weszło mu w krew – jego początkowa misja inteligenta służącego kupcom przeistoczyła się w misję społecznika walczącego o prawa człowieka i obywatela, zwłaszcza pod-obywatela. Nie bez zawirowań i chwil słabości.

Po 20 latach tej misji Gandhi wraca do Indii jako znany w świecie „demokratyczny opozycjonista”, traktowany przez Brytyjczyków jako dysydent, trochę nietykalny ze względu na sławę, a przez Hindusów nazwany Mahatma (wielki duchem, niezłomny). Zagalopował się od razu jako stronnik „dalitów”, wyrzutków społecznych (kryterium odrzucenia: tzw. „nieczystość”). W ten sposób ostatecznie został odrzucony przez hinduskie elity, zanurzone w owej „cohabitacji” dwóch porządków kulturowo-cywilizacyjnych.

Szansą dowolnego dysydenta jest zawsze jakiś „patent” na podpalenie racji ustrojowych, którym się sprzeciwia. Patentem Gandhiego okazała się Ahiṃsā, którą w Europie można tłumaczyć jako „bierny opór” (passive resistance) albo „powstrzymanie się od gwałtu i przemocy” (non violence), Chińczycy znają to w postaci „buhai”, Koreańczycy jako „salsaeng kye”, a Japończycy jako „setsujō kai”. Patent polega na tym, że Gandhi „odmawia” rozmawiania z brytyjskim okupantem w europejskiej siatce pojęciowej (znanej choćby z francuskich zawołań Liberté, Égalité, Fraternité), a przenosi debatę na grunt moralny (Ahiṃsā to norma duchowa, moralna). Zaskakuje tym Brytyjczyków, bo w kulturze europejskiej kwestie moralne są ozdobnikiem kwestii gospodarczych i politycznych, obracane są w wymiarze prywatno-osobistym albo religijnym.

Gandhi „dobił” Brytyjczyków niespodziewanym gambitem w postaci wezwania Satyāgraha (zanurzenie w Prawdzie), czym zresztą częściowo spacyfikował wrogie mu elity hinduskie, bowiem kulturowość Dekanu – niezależnie od religii i przynależności etniczno-kastowej, Prawdę (Rację Ostateczną) ceni się najwyżej. Czytelnika zachęcam do zgłębienia hinduskiego pojęcia „tatpuruṣa samāsa” (ew. każdego z tych dwóch słów oddzielnie): chodzi o językowo-kulturowe skojarzenia, głęboko zakorzenione w psychomentalu: słowo Satyāgraha do nich też się odwołuje.

Przerywam ten wątek w miejscu pewnie najciekawszym, dość powiedzieć, że Gandhi ostatecznie zmiażdżył brytyjską okupację i został przywódcą państwowym o statusie „proroka”, a jego porażką była kapitulacja przed formułą „dżihadu”: kapitulacja polegała na tym, że dał „aprobatur” na oddzielenie się od Indii terytoriów z większością muzułmańską. Dzisiejsze Indie raczej odsunęły się od przesłania Gandhiego, choć z dużo większym sceptycyzmem niż Chiny dają się oswoić Zachodowi.

 

*             *             *

Europa Środkowa – niezależnie od swojej heroicznej historii – od tysiąclecia pozostaje pod oswojeniowym wpływem Europy, Orientu i Rosji. Sprawia wrażenie, że obawia się własnego projektu. Np. kulturowego. A przecież nie ma się czego wstydzić: Celtowie, Dakowie, Słowianie, Germanie, pomniejsze grupy etniczne. Odkąd Germanie abdykowali ze ścieżki środkowo-europejskiej i zaczęli budować swój Reich na spadku po Imperium Romanum – pozostałe etnosy pogubiły się.

Tak jak w Indiach uniwersalnym językiem jest angielski, a zastępczym (wehikularnym) hindi, jak w Afryce zastępczym jest np. suahili czy hausa – tak w Europie Środkowej nie wypracowano swoistej „lingua franca”. Czytelnik intuicyjnie zapewne pojmuje, jaki to kapitał: np. w Kenii, gdzie niemal każdy rozmawia w trzech językach (angielski, suahili i jeden z 16 plemiennych) – dość łatwo jest o ten rodzaj samorządności, który oparty jest na lokalnej, wsobnej siatce pojęciowej. Co może uczynić urzędnik czy policjant, kiedy ni w ząb nie rozumie, co do siebie mówią ludzie, łaskawie komunikujący mu potem owoc własnych, niezrozumiałych dla niego konsultacji?

Z konieczności w naszym regionie, obejmującym 250-300 milionów ludzi, mówi się z sąsiadami po angielsku, niemiecku i rosyjsku. Dodatkowo nosimy w sobie to szczególne zażenowanie własnym folklorem, który nawet sami akceptujemy wyłącznie w formule „cepeliady”, swoistej udawanki, na okazje parafialne czy festynowe oraz turystyczne.

Co tu gadać: przeciętny Polak, Litwin, Czech, Rumun, Bułgar, Węgier, Chorwat – swój patriotyzm podporządkowuje oswojeniowemu „dolepieniu” się do Europy, Rosji albo Turcji. Do religii „zachodnich”, prawosławia albo islamu. Tam poszukuje „raju”. Na wstępie niniejszej notki podałem link do filmiku, na którym komentarz Ukraińca (mówiącego po rosyjsku) wyraźnie odrzuca rodzimą kulturę, a podziwia fasadowe atrybuty gospodarskiego dostatku.

Mieliśmy to samo. Wydawało nam się, że wystarczy pożyczyć „zachodnią” matrycę polityczną, gospodarczą i kulturową – i już  zachodni raj nas wessie do nieba. Jest taka anegdotka, jak to Słowianin pyta Brytyjczyka, skąd u niego takie piękne pole golfowe. Nic trudnego, odpowiada Brytyjczyk, trzeba wyplenić chwasty, zasiać dobrą trawę i regularnie przycinać. Po kilku latach Słowianin narzeka, że uczynił wedle instrukcji, a jakość pola marna. Ah, bo zapomniałem ci powiedzieć – odpowiada Brytyjczyk – że pierwsze efekty pojawią się po 50 latach.

A więc tak: patent w postaci Solidarności okazał się skuteczny w walce z reżimem PRL-owskim, tak jak Ahiṃsā. Ale zamiast poprzeć Solidarność rodzimym przesłaniem kulturowym (ja stawiam na Kozaczyznę, która dała nam na przykład Konstytucję Zaporoską) – sięgnęliśmy po zgubne dla nas matryce Rynku i Demokracji przećwiczone w innym świecie, w który wpatrzyliśmy się jak dzierlatka. A mieliśmy dobry wzorzec, pod ręką, świeży, o imieniu Jerzy Popiełuszko, niemal wzorcowy jako nasza rodzima Satyāgraha. W męczeństwie kapłana zawierała się i Prawda (Racja Ostateczna), i odrzucenie wszystkiego, co reprezentował sobą PRL (tępa siła polityczna przeciw Człowiekowi i jego małym pragnieniom), i rezerwa wobec rozwiązań zachodnich (patrz: „Laborem exercens” Karola Wojtyły). Nie, lepiej było ugościć (zastaw się a postaw się) „brygady Marriotta” i urwać się spod Kremla w objęcia NATO. Cały solidarnościowy wysiłek w tych kilka minut, kiedy Balcerowicz otrzymywał powołanie ministerialne – zdążył skoczyć w przepaść niczym leming.

I tyle go widzieli. Skąd ma to wszystko wiedzieć Ukrainiec? Podobno Balcerowicz jest kandydatem na Premiera Ukrainy. Koniec świata…