Między trojgiem

2019-01-13 09:43

 

Pamiętam czasy, przecież nie całkiem dawne, kiedy wyobraźnią flibustierów lewicowych (inaczej – podskakiewiczów, uliczników) zarządzał Piotr Ikonowicz. Mistrz wiecowej retoryki, zadymiarz, który pod osłoną swojego immunitetu poselskiego przeciwstawiał się nieludzkim skutkom ortodoksji komorniczej, z powołania żurnalista.

Piotr skutecznie, przez wiele lat dzielił swoje bezpośrednie otoczenie na akolitów i wolnomyślicieli. Akolitów przeżuwał i porzucał, wolnomyślicieli tępił niczym wszy. Szanował tych tylko – którzy mimo krytyki gotowi byli nadal służyć u jego ołtarza. Tak dotarł do stanu hibernacji, a jego żywym katafalkiem jest RSS, o dwóch twarzach formalnych. Dawno utracił jakąkolwiek „zdolność koalicyjną”, a poparcie dla jego niegłupich inicjatyw w ostatnich głosowaniach na funkcję Prezydenta Warszawy osiągnęło 0,82 proc. (7 271 głosów), około trzy razy mniej niż Jana Śpiewaka, Marka Jakubiaka, Justyny Glusman, dwa razy mniej niż Andrzeja Rozenka.

Gdyby dwie główne kamaryle jakimś cudem nie wystawiły swoich kandydatów – Ikonowicz przegrałby z ludźmi dużo mniejszej miary, zajmując 5 miejsce. To oznacza w praktyce polityczne struposzenie.

Szkoda, bo sam zrobił wiele, by sobie zaszkodzić. Warszawa jest pełna aktywistów społecznikowskich publicystów, których on swego czasu „wymordował”. Jeszcze więcej jest ludzi, którzy przy nim czy w związku z nim stracili wiarę w siebie, nie zaangażują się zatem przy nim w nic, choćby było z najlepszego minerału.

 

*             *             *

Robert Biedroń (20 lat młodszy), Adrian Zandberg (23 lata młodszy), Barbara Nowacka (29 lat młodsza) – do od lat dobrzy znajomi Piotra, ale różni ich minimum pokolenie, zaś w dobie gwałtownych zmian otaczającej nas infrastruktury użytkowej, w dobie fali gadgetów osobistych nieznanej wcześniej generacji, w dobie przeinaczeń ustrojowych związanych z przełomem 1989 – to jest przepaść. Powiedzmy jasno: mój równolatek Piotr Ikonowicz jest dla aktywnej i popularnej dziś młodzieży – starym lewackim dziadygą. I w tej roli występuje w mediach, niejako zamiast tej młodzieży, która już nie chce rozmawiać o socjalizmie i odrzuca język sprawiedliwości społecznej, ale z przyzwyczajenia „robi w lewicowości”.

Niedawno udało mi się sformułować zgrabne oskarżenie skierowane do polskiej lewicy (żywiołu definiowanego jako lewicowość): ustawia się ona w roli „prawego skrzydła prawicy”, wytraca swoją tożsamość ideową, istnieje wyłącznie jako zorganizowana alternatywa.

W moim przekonaniu – to zbyt mało. Czeka ich los związkowców z największych central, którzy zdają się nie rozumieć, że wyglądają coraz bardziej na takich, którzy bez biznesu prywatnego i biznesu nomenklaturowego – nie mieliby co robić. Można sobie pożartować, że związkowcy jak kania dżdżu potrzebują kolejnych aktów niesprawiedliwości ze strony elit gospodarczych, tak jak kontrolerzy biletów potrzebują „gapowiczów”, inaczej wyzdychają.

Robert Biedroń wyrósł z ruchu walczącego o prawa ludzi o odmiennej niż typowa orientacji płciowej. Na tej „legendzie” opiera swoją moc polityczną, którą wzmacnia takimi imponderabiliami, jak funkcja w administracji lokalnej, „piastowanie” w różnych kołach doradczo-konsultacyjnych, krajowych i zagranicznych. Ktokolwiek próbuje ostatnio odczytać jakieś jego przesłanie ideowe – wylezie w krzaczory, na manowce. Robert nie ma klarownej oferty, pomyka połebkowo po rozmaitych sensach i gra w gry miłe mediastom.

Adrian Zandberg – inteligent „w dziesiątym pokoleniu” – młodo odkrył w sobie żyłkę lewicowości. Jego kariera jest typowo „bołtuciowa” (miałem kiedyś takiego współpracownika, zostawmy nazwiska): przyssać się do czegoś politycznie nośnego, a w odpowiednim momencie odskoczyć na garb nowego karmiciela i dalej udawać, że coś sam wymyślił. Ostatecznie sklecił formację pokoleniową, która wobec takich jak ja używa określenia „złogi PRL” i szczerze się nami brzydzi, stąd nad wyraz widoczna awersja do „post-komuny”.

Barbara Nowacka wyrosła w domu inteligentów, a do dziś jest współ-władczynią przedsięwzięcia akademickiego o charakterze „rodzinnym”, gdzie zbierają się „wszyscy krewni i znajomi oraz mili”. Po swojej mamie ma skłonność do egzaltacji wykluczeniami, po ojcu smykałkę do przekuwania owoców pracy intelektualnej w projekty społeczne (słowo „biznesowe” byłoby tu trochę nie na miejscu). Jej absolutna nielojalność wobec podobnych i wiernych sobie „egzaltantów” odebrana została jako zdrada, nieusprawiedliwiona żadną taktyką.

 

*             *             *

Ktokolwiek zatem myśli dziś o lewicowości, i do tego dojrzał do poglądu, że wspomnienie po PZPR jest już w tej sprawie niewydolne – patrzy na znikający cień Piotra i na ślizgi Roberta, Adriana, Barbary. Są to ślizgi w stylu dowolnym, w których nie liczy się ani kierunek (chyba że „w dół”), ani styl – tylko ostateczny wynik.

Oczywiście, że nie tylko ta trójka gra w konkurencjach zjazdowych. W każdym większym mieście mamy zjazdowców na miarę Rozenka, Grodzkiej, Balickiego, Liberadzkiego, Cimoszewicza, Bożyka, Millera, itd., itp. Dodajmy Czarzastego, należy mu się, bo miał być inny niż Miller – a trudno ich odróżnić. Może poczują się obrażeni – ale ich wspólne cechy są dwie: ich popularność (poza trójką czołową, na razie) jest śladowa ze wskazaniem na dno, ale – i o tym chyba jest ta notka – długo przyćmiewali innych, którzy im ufali i ich wspierali – w ten sposób wielka grupa, całe pokolenie – nie zaznało „łaski” dopuszczenia do własnego głosu (choć w roli klaki – owszem), czasem z powodów wręcz żenujących. Należę do niej, ale to nie żal za utraconą karierą mnie popycha do tych słów: po prostu dziesiątki inicjatyw stało podczas całej Transformacji przed wyborem między służbą liderom a zupełnym zmarginalizowaniem przez „swoich-rodzonych”.

Trudno jest mi znaleźć jakąś motywację, by postawić na kogokolwiek z liderów zjazdu. I wcale nie wmawiam sobie, ze sam sobie jestem winien.