Mierzwa?

2017-05-08 07:17

 

Człowiek, którego szanuję, nawet jeśli w sądach swoich bywa gwałtowny, napisał na swoim profilu (jeszcze ciepłe):

CYTAT

Jestem - co tu ukrywać - stary. To i owo zgrzyta, ale mózg jakoś w porządku. I pamięć też.

No i sięgam właśnie pamięcią wstecz. Wspominam wszystkie pamiętane polskie rządy; bez szczegółów te pierwsze "ludowe", ale też je pamiętam.

I wychodzi mi, że w każdym z dotychczasowych rządów byli (to znaczy: zdarzali się, jednostkowo) ludzie mierni, kiepscy, a nawet durni. W niektórych bywali też ohydni.

Ale - jak dotychczas - nie było takiego rządu, najszerzej rozumianego, z wiceministrami i szefami instytucji centralnych, który by się składał wyłącznie z samych nieudaczników i kalek umysłowych. Od początku do końca. Z22 samych ludzi bądź wprost głupich, bądź ordynarnie cynicznych w swej karierowiczości.

Z tego, co Stefan Bratkowski nazwał w 1981 roku "mierzwą", na co oburzył się okropnie mój ówczesny "faworyt" polityczny (do niedawna myślałem: intelektualnie nie do pobicia, ale paru współczesnych i jego zdystansowało), niejaki Albin Siwak.

No więc Siwak wykazał się zdolnością profetyczną. Wtedy mierzwy nie było. Mierzwa króluje dopiero dziś. To, co Stefan tak wówczas nazywał - to Himalaje intelektu w porównaniu z Płaszczkami, Waszczami et tutti quanti.

Howgh, powiedział Winnetou.

KONIEC CYTATU

Nietrudno zgadnąć, że ów kolega – będę mówił „Bogdan” – ma niezbyt wygórowaną opinię o ludziach, którzy współstanowią obecny rząd RP. Tu się zgadzamy, choć określenie „kaleka umysłowa”, gdyby nie było przenośnią, jest nadużyciem. Większość ludzi, o których On tak pisze, zaliczyło przynajmniej „magisterkę”, co oznacza, że jakieś grono „zdrowych umysłowo” przepuściło ich przez sito edukacyjne. Wszyscy zaś wykazali wystarczająco dużo inteligencji (sprytu), by ów rząd współstanowić, by ktoś ich „podpowiedział” i „zaakceptował”.

Poruszę wątek Albina Siwaka, który w czasach, kiedy znalazł się w gronie współrządzących Polską, uchodził za symbol nie-nachalnego polotu. Młodszym Czytelnikom podpowiem: było coś na rzeczy w żartach, że do Parlamentu w tamtych czasach dobierano ludzi wedle klucza – tu żart – blondynka, nauczycielka, spod Elbląga, aktywistka TPD, członek ZNP, mężatka. W ten sposób Albin Siwak dostał się do Biura Politycznego PZPR, obok chyba Zofii Grzyb (kobieta, wykształcenie podstawowe, robotnica radomskiej zbrojeniówki, związkowiec).

W czasach, kiedy pan Albin był „ważniakiem” – asystował mu (takie czasy) pułkownik LWP. Każdy „ważniak” miał wokół siebie krążek zaufanych ludzi, tyle że nie byli oni JEGO zaufanymi. Otóż ten pułkownik, dziś mąż ślicznej skrzypaczki (dzięki niej się poznaliśmy), z pasji badacz polskiej historii okupacyjnej, spowodował, że kilka razy byłem w domu Albina Siwaka (on sam, jako budowlaniec, „podrasował” ten niewyszukany rembertowski budynek, żaden pałac, dodajmy), siedziałem w kilka osób przy stole w kuchni i słuchałem jego gawęd o przeszłości. Bez alkoholu, pan Albin ma jakąś zadawnioną kontuzję, która nie pozwala mu pić.

Jak dobrym jest gawędziarzem – niech zaświadczą jego własnoręcznie napisane książki (mam w domu „Od łopaty do dyplomaty”, „Rozdarte życie”, „Trwałe ślady”). Ma on szczególny dystans do siebie i swojej roli w PRL: znakomicie zreferował mi szczegóły owego „klucza”, który go wpasował w Biuro Polityczne. Nie każdy zaś pamięta, że Albin Siwak był nadaktywny w sprawie „obywatelskich interwencji”, kiedy ludzie w listach i osobiście skarżyli się na partyjniaków i biurokratów. Czyli poza „służbą PRL-owi” robił rzeczy takie, jakie przystoją człowiekowi przyzwoitemu w nieprzyzwoitym ustroju. Mam nadzieję, że Bogdan o swojej pracy w mediach za czasów PRL też chciałby takiej oceny.

Każdy natomiast wie, kto nie kiep, że w dzisiejszych czasach Pan Albin bliżej miałby do kukizowców i narodowców (nie bez powodu wyleciał z SLD po konflikcie z L. Millerem), niż do SLD. Szczerze nie znosi pragmatyków, karierowiczów, ludzi bez żadnych umiejętności przydatnych społeczeństwu, umiejących wyłącznie grać w polityce. To właśnie te cechy uczyniły go „dyżurnym debilem PRL”, zbyt pryncypialnym nawet dla ludzi obytych z pragmatyką PZPR-PRL-owską.

Jeśli to prawda, że Redaktor przywoływany przez Bogdana użył słowa „mierzwa” w odniesieniu do pana Albina – kładę to na karb odwiecznych, wtedy żywych, animozji między inteligentami i ludźmi prostymi (w rozumieniu: niskiej konduity).

 

*             *             *

Słowo „mierzwa” w języku polskim – to wymierające określenie obornika – ten zaś, za Pedią – to nawóz naturalny składający się z przefermentowanego kału, moczu zwierząt i ściółki. Zawiera on wszystkie składniki odżywcze potrzebne do rozwoju roślin oraz poprawia właściwości fizyczne gleby. Rozumiem, że Bogdanowi odpowiada pierwsza część tej definicji, mówiąca o mierzwie jako zwykłym gównie, które ma nieestetyczny zapach, pochodzenie i wygląd. Tak postrzega rząd kraju, w którym mieszka.

Słowniki podają inny trop pojmowania słowa mierzwa: mówi się, że coś bywa zmierzwione, czyli zmiętolone, bezładne, stargane. Podściółka sama z siebie mająca sens i wartość dopiero jako coś, na czym wyrasta coś celowego. Np. mierzwa ludzka, czyli tyglące się „nic społeczne”, z czego wykluwa się „coś”.

Ja akurat czuję się składnikiem mierzwy ludzkiej. Choć może nie jestem taki zupełnie „podściółkowy”, bo kolczasty i narowisty jestem, do tego podejrzliwy – to traktowany jestem przez obecny ustrój-system jako niskokaloryczny odpad, kompost barwy feldgrau, tło dla „prawdziwych” działań establishmentów rozmaitej proweniencji. W ludziach bliźnich – takich jak pan Albin, Redaktor czy Bogdan – widzę głównie to, czego im zasłużenie zazdroszczę, ale też ich niedostatki pamiętam i – pośmiardując – wytykam, przez co wciąż od nowa jestem mierzwiony, targany, miętolony, pozbawiany ładu własnego i dostępu do ładu wspólnego.

 

*             *             *

Bogdan niewiele u mnie traci przywołując epitet „mierzwa” w ocenie obecnych władz. Traktuję to słowo w jego ustach jako artystyczny wyraz niechęci Bogdana do merytorycznego i estetycznego wymiaru rządów. Scenariusz mu nie leży, tak to widzę.

Traci jednak Bogdan wiele, kiedy sam ustawia się w roli mierzwy, zamykając starannie na klucz w przechowalni wszystek swój, niemały, intelekt, aby mu broń boże nie pozwolił na zawiłości i zawahania, kiedy szczuje na formację zwycięską w wyborach 2015.

PiS i jego przystawki rządzą, w mojej ocenie, której wciąż daje wyraz, bez talentu i wprawy. Jest taki sam w rządzeniu, jak kilkanaście poprzednich rządów, sięgając aż do czasów przedwojennych. Wybrano tę formację mimo „ostrzeżenia” z lat 2005-07, co oznacza, że „mierzwa ludzka” wolała „czerezwyczajkę” od niezwykle „eleganckiej” wytwórni wykluczeń i „państw w państwie” (to moja ocena przyczyn porażki tuskowickiej).

PiS jest zorganizowany po wodzowsku, wedle statutu zatwierdzonego przez sąd rejestrowy i nigdy nie podważanego. Stąd ludzie PiS mają skłonność przenoszenia swojego partyjnego „rytu” na sprawy państwowe. To chyba jest błąd. Bo „statut RP” jest nieco inny – mówię o Konstytucji – ale równie fatalny. Moje zarzuty do władz w sprawach konstytucyjnych to artykuły 20 (społeczna gospodarka rynkowa), 104 (i pokrewne: brak odpowiedzialności parlamentarzystów przed wyborcami) oraz „okolice” w postaci ordynacji wyborczych i Regulaminu Sejmu (bo pozwala to na rządy kilkunastu liderów partyjnych, a nie 560 suwerennych reprezentantów).

Mam poważne wątpliwości, czy Bogdan z którymkolwiek „ważniakiem” pisowskim siedział w kuchni i gawędził, rozumiem więc, że „mierzwiastość” ludu pisowskiego mierzy on okiem wyborcy i „telematołka”, a nie znawcy. Ale rozumiem też, że pisząc sformułowanie „od początku do końca” miał na myśli, iż mierzwą pisowską jest-był właśnie oddalony (oddalający się?) rzecznik Prezydenta RP, super-wicepremier grający w globalną grę finansjery, wiceminister spraw zagranicznych ogarniający jakoś sprawy dyplomatyczne – i tych jeszcze kilkadziesiąt osób, które dają sygnały, że myślą, i to inaczej, niż zakon wodzowski.

A jeśli Bogdan myśli wyłącznie o Decydenturze (grono znacznie mniej liczne, niż Nomenklatura) – to radzę uważać (nie straszę, skądże): Studio „O”, nawet zmierzwione transformacyjnie, jest naprawdę wartościowym elementem układanki w polskiej debacie, po co je narażać? Nawet tępi mierzwiści w końcu doczytają się i puści im żyła. A wtedy – za stodołę…