Moje polityczne życzenie noworoczne

2015-12-30 09:03

 

Po raz pierwszy „wykładam” coś w rodzaju „summa politicae”, w którym zamieszczam większość swoich wyobrażeń o tym, jak powinno być zorganizowane Państwo Polskie. W najbardziej ogólnych słowach określam mój koncept jako republikę obywatelsko-samorządową zamkniętą w ramach umowy społecznej spisanej w Konstytucji.

Ze spraw, które nie są wyraźnie zaznaczone na rysunku, wymieniam „ordynację swojszczyźnianą” (czyli sposób wyłaniania władz i określania zadań) oraz zasadę rhizomifraktalności (inaczej: spontanicznego bezładu w elementarnych ramach umownych), a także postulat remutualizacji (przywracającej bezpośrednią kontrolę społeczną możliwie najszerzej). Sprawy wyjaśnię poniżej.

Koncept jest w zarysie przedstawiony na rysunku:

Konstytucja powinna unikać zarówno rozwlekłości, jak też szczegółowości. Nie powinna być szczegółowym kontraktem, tylko umową społeczna stawiającą nacisk na zasady ustrojowe, systemowe. Podstawową zasadą ustrojową jest autoryzacja obywatela jako suwerena, gwarantowana przez instytucję Swojszczyzny. Instytucję tę określam jako umowę obywatela lub rodziny albo grupy ze społecznością „sołtysowską” (wieś, osiedle, 500-3000 osób): umowa ta definiuje gwarancje bytowe i zatrudnieniowe społeczności sołtysowskiej – ale też obowiązki drugiej strony umowy ((świadczenia na rzecz dobra wspólnotowego).

Obywatelstwo samorealizuje się na poziomie środowisk, z uwzględnieniem terytorialnej struktury administracyjnej. W środowiskach definiowany jest autonomicznie sposób wyłaniania wszelkich władz (wybory są autonomiczne co do terminów i ordynacji, podobnie jak szczegóły organów przedstawicielskich). Członkowie środowiskowych ciał przedstawicielskich są opłacani przez swój „elektorat”, a sam wybór wiąże się z przyjęciem obowiązków do wykonania, zawartych na przykład w agendzie. Na tym też poziomie pojawia się pierwsza, najważniejsza instancja weryfikująca decyzje sądowe, administracyjne, biznesowe, kadrowe: tą instancją jest Ławnik, mający wszelkie gwarancje niezawisłości, ale jednocześnie mający dożywotni zakaz kandydowania we wszelkich wyborach i pełnienia węzłowych funkcji doradczych, nawet jeśli przestanie być Ławnikiem (za to może się potem zatrudnić w aparacie Państwa).

Życie gospodarcze środowiska jest skupione wokół Swojszczyźnianej Organizacji Gospodarczej. SOG nie jest podmiotem prawnym, tylko formułą samoorganizacyjną. Ławnicy mogą zwoływać Ławy Swojszczyźniane obejmujące wszystkie organizacje biznesowe, samorządowe, pozarządowe – albo te, dla których temat zwołania jest właściwy. Reguluje to sobie sam samorząd, tu jest tylko podpowiedź. Ważnym „bezpiecznikiem społecznym” SOG jest spółdzielnia komunarna (łącząca w sobie znane od lat pozytywne doświadczenia spółdzielczości, wzajemnictwa, gromadnictwa, itp.). „Zatrudnia” ona wszystkich, którzy nie mieszczą się w formułach „czysto” komercyjnych, ale też dba o Gwarantowane Fundusze Społeczne: mieszkaniowy, oświatowy, rekreacyjny, zdrowotny, itp.). SOG jest finansowany wewnętrzną instrukcją samo-opodatkowania, czyli poprzez „public collections” (ramy, czyli minimum godnego życia i samorozwoju obywatelskiego, definiuje Konstytucja).

Dopiero „poustawianie” spraw środowiskowych, gdzie dominująca formułą jest bezpośrednia kontrola społeczna (Konstytucja może regulować sprawy monopoli-klik-sitw oraz sprawy przywilejów i dyskryminacji) – autonomiczne środowiska umawiają się co do spraw państwowo-narodowych: Majątku Wspólnego , Ładu Publicznego i Podmiotowości Państwa. Te trzy obszary są służebne wobec samorządnych środowisk pozostających w porozumieniu: prawa, które „odwracają” władzę i czynią ja „odgórną” – są konstytucyjnie zabronione. Kontrolę nad Państwem sprawują Ławy Swojszczyźniane w trybie zmieniającym się wraz z „czasami”.

W tak uregulowanej rzeczywistości rola organów władzy, które zwykło się nazywać naczelnymi – staje się oczywista: wprowadzają regulacje, które są pożądane jako wspólne dobro, czyli mnożnikują działania środowisk. Można sobie wyobrazić – symbolicznie – 100 ustaw, będących „manualami” w poszczególnych dziedzinach (kultura, ekologia, gospodarka, dyplomacja, urbanizacja, edukacja, zatrudnienie, budżet, finanse, handel, itd., itp. można też sobie wyobrazić – znów symbolicznie – 100 załączników do każdej ustawy (rozporządzeń, instrukcji, standardów, norm, certyfikatów, procedur). Takie prawo jest proste. Zmiany w nim są wprowadzane jako korekty, (powstaje nowy tekst jednolity), a nie gmatwające ustawy odrębne.

Naczelne organy Państwa są finansowane przez zbiorowe składki środowisk swojszczyźnianych. Konstytucja może określać minimum obowiązków „podatkowych”, ale Budżet (i jego dyscyplina)  jest domeną specjalnej Ławy Budżetowej. Państwo – nawet Parlament – nie ma prawa samoistnie kreować podatków i budżetu: wykonuje tylko zadania powierzone i rozlicza się z nich zarówno co do kosztów, jak też co do treści.

 

*             *             *

Rysunek opisany powyżej odzwierciedla przy okazji mój koncept Pajęczni, czyli swoistego pola zmagań kulturowo-gospodarczo-politycznych, gdzie po jednej stronie stoją rozmaite oddolne kreacje obywatelskie, a po drugiej odgórne kreacje państwowe wydumane w gabinetach jako narzędzia „porządkowania, rubrykowania, reżimowania rzeczywistości, spraw publicznych. Pośrodku jest przestrzeń na debatę, optymalizowanie projektów, ale dzieje się coś paradoksalnie odwrotnego: cokolwiek „obywatelskiego” odrośnie powyżej minimum – jest natychmiast dublowane przez bliźniaczo podobną kreację odgórną podkradającą tej pierwszej tożsamość, albo obejmowane „opieką” Państwa, co oznacza regulowanie i opodatkowanie oraz pokazywanie „kto tu rządzi”. Jeśli mimo to oddolny biznes, projekt artystyczny czy społecznikowski zachowa niezależność, „autokefaliczność” – poddawany jest albo tępej opresji, albo prozelityzmowi, ma się „przechrzcić” z oddolnego w odgórny, z obywatelskiego w państwowy, a przynajmniej kliencki, konformistyczno-oportunistyczny.

Taki układ rysunku, w którym Swojszczyzna jest „na samej górze”, a Naczelne organy Państwa są „na samym dole”, przy czym umowa społeczna (Konstytucja) zarysowuje wyłącznie podstawowe reguły – ma Czytelnikowi uświadomić moje „paradygmatyczne” wybory: to obywatel i jego konstelacje (rodzina, sąsiedztwo, organizacja, firma, wspólnota) są suwerenem politycznym, a nie Naczelne Organy, które zawsze znajdą sposób na ominięcie najbardziej nawet wyrafinowanej kontroli społecznej, legitymizując ostatecznie same siebie, wyrastając trwale i niepodważalnie (nie wzruszalnie) ponad Społeczeństwo, Lud, Elektorat, Masy, Publiczność, Pospólstwo, Czerń, Gmin, Gawiedź, Tłuszczę, Ludność, Tałatajstwo, Naród, Motłoch – właściwe podkreślić.

Ordynacja swojszczyźniana

Jest to model wyłaniania przedstawicielst i reprezentacji oraz powierzania obowiązków i ich monitoring, którego suwerenem jest obywatel, taki świadomy swojej podmiotowej, suwerennej roli w systemie-ustroju.

Początkiem takiej ordynacji jest swojszczyzna, czyli przynależność człowieka (grupy, rodziny) do społeczności lokalnej dająca mu oparcie wspólnotowe i gwarancje minimum życiowego uznanego za godny.

Każda społeczność, od zarania Ludzkości, jest „głodna zarządu”, więc powinna sobie obierać przedstawicieli-reprezentantów. Ordynacja swojszczyźniana zakłada, że na etapie wyłaniania kandydatów rozstrzygający jest głos środowiska: ugrupowania polityczne w całym prezentowanym tu koncepcie nie maja prawa podmiotowo uczestniczyć w przedsięwzięciach wyborczych i sprawowaniu władzy, mogą najwyżej podpowiadać i nawoływać, „oznaczać” ideowo programy społeczne.

Na etapie głosowania wyborczego mamy do czynienia z umową cywilno-prawną: wybrani mają do realizacji konkretny program (mogą ubiegać się o aneksowanie), są utrzymywani przez elektorat (nie każdy „radny” musi zarabiać tyle samo, nie każda rada musi mieć identyczną liczebność) i przede wszystkim są odwoływalni, a każdy nowy, zastępujący starego, jest powołany na całą kadencję, a nie na jej dokończenie (chyba że też zostanie odwołany). Jednym słowem: wybory to nie ugrupowaniowa kampania ogólnokrajowa z narzuconym reżimem niezrozumiałym dla wyborcy.

Ci, którzy wybrani są na szczeblu podstawowym – stanowią nie tylko „radę” (np. gminy), ale też sa elektorami dla szczebli wyższych (bo są lepiej od przeciętnego wyborcy zorientowani), tyle że też odpowiadają „własną skórą” za bezeceństwa tamtych pośrednio wybranych. I kontrolują ich pracę tak samo, jak sami są kontrolowani. Wyjątkiem od tej reguły są węzłowe funkcje gospodarskie: wójt, burmistrz, starosta, prezydent miasta, marszałek województwa.

Specjalna instytucja Ławników polega – w tych sprawach – na możliwości zablokowania działań administracji, decyzji „rady”, sądu, pracodawcy, biznesu – do wyjaśnienia wątpliwości: to powoduje, że ważkie społecznie decyzje tych ośrodków będą konsultowane społecznie w sposób rzeczywisty, a nie symboliczno-fasadowy. Ławnik – dokonując takiego „zatrzymania procesów” – obciąża „swoją” społeczność kosztami, jeśli to było nieuzasadnione. I tylko to może być powodem odwołania dożywotniego (do-emerytalnego) Ławnika.

Rhizomifraktalność

Słowo rhizoma oznacza „pnącze-korzeń”, a słowo „fraktal” oznacza „samopodobną strukturę”. Proponowany przeze mnie ład konstytucyjny, czyli system-ustrój, ma obie te cechy: ramową konstrukcje ustrojową definiowaną w powszechnym plebiscycie oraz rozproszoną, pluralistyczną, zosio-samosiową spontaniczność pozostająca w wyłącznej gestii środowisk swojszczyźnianych.

Nie ma dobrego powodu, by swojszczyźniane społeczności działały wedle identycznej sztancy w gminach suwalskich i w dzielnicach warszawskich. Nie ma dobrego powodu, by odgórnie regulowano i rubrykowano wszystko i wszystkich, montując przy okazji rozmaite monopole pozostające poza kontrolą obywateli, uwikłanych bez własnej woli w obcy sobie reżim, alienujący i wyzyskujący.

Takie podejście nazywam „państwem równoległym” (l'Etat parallèle). Chodzi o to, by Państwo nie tylko miało jak najmniej prerogatyw ustanawiających jego monopol i zarazem władzę, ale też by nie miało możliwości generowania swoich „autorskich” prerogatyw, co prowadzi do Twierdzy Konstytucyjnej, czyli pakietu uprawnień, dopuszczeń, wtajemniczeń, procedur, certyfikatów, immunitetów, które działają na rzecz elit i związanych z nimi (podwiązanych jako kiście biznesowo-polityczne) „organizacji nomenklaturowych”, które z czasem same każą się zwać Państwem i stawiają się ponad wszystko. Zza takiej Twierdzy elity (ugrupowania polityczne), pozostając w niepisanej zmowie kosztem „szarego ludu” – rażą bezkarnie i „dla samej sztuki” ów „szary lud” rozmaitymi pomysłami swojej roboty, które umacniają elity na szczycie władzy i czynią tę władzę oraz elitarność – dziedzicznymi (z uwzględnieniem i nepotyzmu, i kumoterstwa).

Rhizomia zatem nie tylko dopuszczają, ale nakazują społecznościom swojszczyźnianym, by po swojemu, bez oglądania się na cokolwiek innego niż dobre praktyki i dobre wzorce, samo-organizowały się, doskonaląc swoje własne rozwiązania i pochylając się nad błędami czy porażkami.

Fraktalia zaś definiują ramy w takim samym sensie, jak podwórkowa społeczność reguluje sobie, gdzie jest boisko, gdzie piaskownica, , gdzie trzepak – i inne „instalacje wspólne” wokół których tygli się lokalne życie.

Rhizomifraktalność jest dobrym remedium na „państwa w państwie”, jakie generowane są przez „ponad-swojszczyźniane” środowiska prawnicze, lekarskie, urzędnicze, policyjne, służb specjalnych, służb kontrolnych, skarbówki i windykacji, eksperckie, naukowe, dziennikarskie, polityczne (partyjne), sportowe (federacje), kościelne (hierarchie). Wszelkie organizacje „ponad-swojszczyźniane” w tym koncepcie mogą zagnieżdżać się w konkretnym środowisku (np. lokalnym) nie jako ogniwa wielkiej struktury, tylko wyłącznie jako lokalne podmioty, od których wymaga się procedury swojszczyźnianej.

Remutualizacja

Dalece zaawansowany proces przeistaczania ludzkiego świata z Naturalnego w Syntetyczny, który manifestuje się pęczniejącymi rozwiązaniami ultragospodarczymi (agregatami administracyjnymi, infrastrukturalnymi, finansowo-budżetowymi, polityczno-alokacyjnymi) – prowadzi do demutualizacji (wykradania Człowiekowi i jego konstelacjom bezpośredniej kontroli, orientacji), co z kolei prowadzi do potężniejącej alienacji (czterowarstwowej: wyobcowanie, przeciwstawienie, przemożność, powodowanie człowiekiem).

Na tym procesie – przez pragmatyków ogłoszonym jako jedyny możliwy, nieuchronny – zbudowane są monopole gospodarcze, duchowe i polityczne, których wspólną cechą jest „odgórność”: nie są one wynikiem pasma „rynkowych” (swoboda działania, równe szanse) sukcesów jednych podmiotów i porażek pozostałych – tylko są ustanawiane już w fazie projektowania. Nowe rozwiązania są z góry „nominowane” do roli monopoli.

Wyrażam pogląd, że demutualizacja nie jest ani jedyna możliwa, ani społecznie korzystna (choć efektywna biznesowo): w dłuższym czasie i w szerokiej skali rozwarstwia ona Człowieka na Fenomen Szlachetny, żyjący w kokonie dostatku materialnego, bezpieczeństwa osobistego, bezpieczeństwa statusu, systemów prawa, kultury, edukacji, zatrudnienia – oraz Fenomen Podły, żyjący w formule pogłębiających się, stających się dziedzicznymi wykluczeń, żyjący nie tylko poza kokonami cywilizacyjnymi, ale w świecie zdegenerowanym i zdegradowanym w wyniku „wytwarzania” kokonów, dostępnych tylko Fenomenowi Szlachetnemu.

Przypomnijmy: wykluczenie ma cztery wymiary. Pierwszy: utrata możliwości samorealizacji na skutek pochłonięcia przez reżim monopoli ustanawianych odgórnie (dotyczy zarówno „ludzi sukcesu”, jak też prekariuszy i orphanów), utrata stałego źródła dochodu (kończąca się bezrobociem), utrata Domu (miejsca, gdzie nabywa się elementarnych umiejętności społecznych i odkłada życiowy dorobek) oraz orphanizacji (ostatecznego wykluczenie, przemiany „homo sacer” w „l’uomo senza contenuto”).

Wszystko to „buduje” patologiczną rzeczywistość społeczną, Trash Society, dla którego właściwe są trzy elementy „kulturowo-mentalne”: (1) lemingizacja postaw, (2) areburyzacja obywatelstwa, (3) autystyzacja zachowań.

Chyba wystarczy powyższego, by potrzeba remutualizacji stała się oczywista, a nie wydumana. Stawiam na socjatrię, czyli odzyskiwanie obywatelstwa rzeczywistego na drodze środowiskowo kontrolowanej terapii. Obywatelstwo rzeczywiste – to dobra orientacja w sprawach publicznych i bezwarunkowa, bezinteresowa skłonność do czynienia tych spraw lepszymi. Przeciwieństwem jest ów orphanizm, karmiący się obywatelstwem rejestrowym, zakuwającym człowieka w reżim czterech funkcji: melduj o sobie, bo i tak wiemy, płać co nakazano, głosuj kiedy zarządzono, pokornie znoś niedogodności. Taki obywatel nie jest podmiotem, tylko „zbiorem danych: NIP, REGON, PIT, PESEL, adres, teczka policyjna, teczka pracownicza, konto w banku, itd., itp.

 

*             *             *

Język Państwa mega-neo-totalitarnego

W największym z możliwych skrócie przedstawiam tu „sztukę państwową”, swoisty „political-art”. Otóż urzędy, służby i organy mają – skądinąd zrozumiałą – skłonność do pojęciowego i proceduralnego porządkowania rzeczywistości, którą władają. W tym celu tworzą bardziej lub mniej precyzyjną siatkę pojęciową, którą niektórzy nieostrożnie utożsamiają ze środowiskowym żargonem medyków, prawników, przestępców, sportowców, artystów, itd., itp.

Tu jest nieco inaczej, bo mamy do czynienia z materią polityczną. W obrębie tej materii krzyżuje się „drewniany język” ideologiczny, pełen słów-wytrychów skracających, glajchszaltujących rozumowanie jakiekolwiek i język sieci-struktur-systemów (można powiedzieć: język fraktalny). W konsekwencji powstaje swoista „kratownica homologizacyjna”, pełna dalece sformalizowanych rubryk zebranych w wirtualna „ankietę”. Dowolny obywatel, który udaje się do urzędu-organu-służby, z własnej inicjatywy lub uwikłany przez nie w jakieś (bardziej lub mniej kafkowskie) sprawy, poddany jest na „wejściu” takiemu ankietowaniu-rubrykowaniu. Dla urzędu-organu-służby istnieje wyłącznie jako treść „rubryk homologizacyjnych”.

Homologacja przedstawiona powyżej jest warunkiem „być albo nie być” obywatela wobec Państwa. Stosowana jest zawsze i wszędzie, nawet jeśli odbywamy „osobistą” (tête à tête) rozmowę z urzędnikiem-funkcjonariuszem. Doświadczamy jej na każdym kroku: starając się o zarejestrowanie, wydanie dokumentu, pomoc socjalną, zatrudnienie, wyjazd zagraniczny, dopuszczenie do jakiegoś kręgu, itd., itp.

Osobnik pozostający poza „polem widzenia” tej kratownicy – dla Państwa nie istnieje. Ale biada temu, kto sobie wyobraża, że będzie się trzymał wygodnie w „szarej strefie”, unikając ankietowania-rubrykowania, i w ten sposób uzyska status wolnościowy. Państwo non stop – rutynowo i alertowo – zarzuca „więcierze”, za pomocą których wyławia „biezprizornych” i poddaje ich prewencyjnemu rubrykowaniu.

Rosnąca armia urzędników i funkcjonariuszy już nawet sama narzeka, że większość czasu, energii i swoistego „ryzyka zawodowego” zajmują jej formularze i procedury, niż esencja spraw, które załatwiają.

Nie trzeba dodawać, że prezentowany tu koncept unika uwikłania się w naprawianie i łatanie, a znosi po prostu ten problem, oddając go całkowicie i niezbywalnie w ręce społeczności swojszczyźnianej, przy okazji wytrącając Państwu poręczne narzędzie monopolizowania „pod siebie” codzienności prywatnej i osobistej.

 

*             *             *

Demokracja powiernicza

Kilka lat temu umieściłem w internecie, potem „wygaszoną”, książkę „Demokracja Powiernicza”. Pomijając jej szczegóły zakładałem w niej – po „domorosłej” analizie polskiej rzeczywistości społecznej, gospodarczej, politycznej, kulturowej, po takiejż analizie „dominującej osobowości” (konstrukcji psycho-mentalnej) – że ktokolwiek, w pojedynkę lub w grupie, udaje się do świata polityki czyniąc z niego swoje pole życiowej aktywności (aż chce się powiedzieć: tereny łowieckie), ten powinien się liczyć z tym, że wpisuje się w życie publiczne jako jego przedsiębiorczy menadżer. To już nie jest zarządzanie gospodarstwem domowym, firmą, organizacją, urzędem, organem, służbą, samorządem, obiektem infrastruktury – tylko losami ludzi. Zarządzanie biorące swój początek w umowie wyborczej. Tak przedstawia mi się instytucja powiernictwa demokratycznego.

Jakakolwiek umowa – a tym bardziej polityczna w konwencji powierniczej – powinna mieć tę właściwość, że partnerstwo w relacji polityk-wyborca, oczywiste na początku, przy zawieraniu umowy po swoistym „przetargu”, jakim są wybory, powinno być tej samej miary co partnerstwo przy rozwiązywaniu tejże umowy. Otóż tak nie jest.

Wejście do świata polityki – które dodatkowo jest w Polsce obarczone „nomenklaturową rekomendacją” zastępującą rzeczywisty wybór w formule „primus inter pares”, i oznacza wpisanie się adepta w swoistą „regułę zakonną” – oznacza niepojęte namaszczenie osobnika (ew. jego grupy), co powoduje, że przydana jest mu osobliwa charyzma, wynosząca polityka ponad przeciętność niejako „na zawsze”, choć zdarzają się stosunkowo nieliczne „powroty do szarości”.

Zanurzony w tym szczególnym, osobliwym nimbie politycznym osobnik traci niemal natychmiast „kontakt z ziemią”, staje się „politycznym nadczłowiekiem” (z zachowaniem „zakonnego” miejsca w szyku-hierarchii), jego orbitowanie przenosi się z przestrzeni wokół Obywatela-Kraju-Ludności do przestrzeni wokół politycznych mocodawców – i tam skupia on swoje starania o własną „reprodukcję polityczną”, aż sam może kiedyś stanie się mocodawcą-reproduktorem, porzucając bezproduktywne (z punktu widzenia jego kariery) zabiegi o czynienie dobra, nawet jeśli markuje takie intencje w kampaniach politycznych, medialnych, wyborczych (patrz: ciemny lud to kupi).

Dlatego polityk, który rozpoczyna karierę zabiegając o elekcyjne uznanie „dołów”, kończy ją – poza wyjątkowymi przypadkami niesławy – w roli strony dyktującej warunki rozwiązania tej umowy. Tu nawet nie chodzi o to, co nazywamy nabytymi uprawnieniami, których doświadczają „byli politycy”, w postaci świadczeń i pierwszeństw, tylko o to, że politycy niepostrzeżenie objęli pozycję społeczną podobną w wymiarach społecznych, ale dalece silniejszą od tej, jaką mają reprezentanci profesji trudno zastępowalnych (prawnicy, lekarze, inżynierowie, duchowni, naukowcy, oficerowie). Dymisja polityka niemal zawsze oznacza „odejście na z góry upatrzoną pozycję”, niezależnie od tego, jak wykonywał swoje dotychczasowe obowiązki i czy się z nich rzetelnie rozliczył (formuła „absolutorium” jest raczej ceremonialna, wewnątrz-środowiskowa, ma wszelkie znamiona obrzędu „ręka rękę myje”). Zwykło się powiadać, że istnieje coś takiego jak „odpowiedzialność polityczna”, ale pomijając, że jest to środowiskowe szyderstwo kasty polityków z „elektorów”, zwłaszcza kiedy nominacje kandydackie w wyborach pochodzą od politycznych mocodawców-reproduktorów – kampanie wyborcze nie są nijak sądami nad kandydatami, bo uczestniczące w tych sądach media prowadzą „gry na zamówienie” albo urządzają „sabaty” z wytypowanymi kandydatami w niewdzięcznej roli głównej.

To dlatego prezentowana tu konstrukcja ustrojowa na każdym kroku podnosi legitymizację „oddolną”, której nie przeszkadza nawet uczynienie niektórych wyborów pośrednimi (wybrani bezpośrednio w warunkach swojszczyźnianych stają się elektorami w wyborach szczebli wyższych). Polityk MUSI czuć „zawodową-menedżerską odpowiedzialność” przed wyborcą, która polega na nieuchronnym rozliczeniu go (za pomocą swoistej „obiegówki”) zarówno z powierzonych mu przy wyborze zadań, jak też z okoliczności, w jakich sprawował swój urząd, funkcję, stanowisko. Jeśli „obiegówka” okaże się niezadowalająca – polityk powinien mieć zablokowaną (czasowo?) drogę awansu (retour en avant), a jeśli w niektórych wypadkach nastąpiło społeczne, oddolne przerwanie jego „misji” (kadencji) – to MUSI oznaczać jego dyskwalifikację, a w słowie „dyskwalifikacja” mieści się również zablokowanie awansów nomenklaturowych.

W czasach mojej młodości znane było kpiarskie pojęcie „zawód – dyrektor”. Oznaczało ono osobnika, który tak możne miał zaufanie mocodawców-reproduktorów, że zawsze mu znajdowano jakieś miejsce w Nomenklaturze, choćby kompromitował się wciąż od nowa. Otóż taka formuła jest w Demokracji Powierniczej formuła patologiczną. Jeszcze raz podkreślam: kandydując na urząd-funkcję-stanowisko deklarujesz podpisanie umowy z wyborcą (a nie mocodawcą-reproduktorem), zatem możesz czuć się rozliczony dopiero po rzeczywistej weryfikacji „obiegówki”, a nie liczyć na to, że środowisko „nie da zginąć” nawet po licznych kompromitacjach, aktach arogancji, utracie wizerunku etycznego. Tylko wtedy umowa jest partnerska tak samo na początku, jak i na końcu.

 

*             *             *

Ostatnie uwagi dotyczą dwóch paradoksów, które sformułowałem jeszcze kilkanaście lat temu, może nawet dawniej.

Paradoks Dziongo-Bongo

Można sobie wyobrazić przedsiębiorczego osobnika lub grupę, która ze ściółki leśnej i trocin z dodatkiem  m(el)asy tworzy batoniki, skądinąd pożywne (bo organiczne), dodatkowo okrasza je dopuszczalnymi ingredientami smakowymi. Następnie uzyskuje dla takiego produktu niezbędne, przewidziane prawem certyfikaty sanitarne i inne. Na koniec opakowuje to w pozłotka i puzderka oraz uruchamia medialna kampanię, po której każdy klient marketu uzna swój dzień za marny, jeśli nie nabędzie i nie spożyje takiego batonika Dziongo-Bongo. Oczywiście, koszt kampanii wpisany jest w cenę batonika, co oznacza, że batoniki są klientom wmuszane za ich własne pieniądze.

Paradoks Enola Gay

Wiadomo, że przemoc bezpośrednia, oko-w-oko, wymaga od agresora wykasowania w sobie (albo zamrożenia) ludzkiej, humanitarnej normy „nie czyń krzywdy”. Kiedy tę przemoc stosuje się za pomocą narzędzia, a nie gołymi rękami – już jest łatwiej, choć narzędzie ma w sobie znacznie większą siłę niszczącą-krzywdzącą. Kiedy strzelamy z jakiejś odległości z broni dalekosiężnej (z łuku, z broni palnej) – na gruncie odruchów moralnych mamy jeszcze bardziej ułatwione zadanie, bo widzimy tylko rysy konturowe ofiary, nie patrzymy jej w oczy. Kiedy strzelamy z armaty do obiektu za horyzontem albo podkładamy terrorystyczną bombę – w ogóle nie widzimy skutków naszego działania (mogą one dotknąć „niewinnych”), skupiamy się bardziej na procedurach i technikach. Jeszcze bardziej anonimowo czynimy szkodę (w tym siejemy śmierć) kiedy bombardujemy albo kierujemy na cel rakietę. A kiedy zrzucamy na wielkie miasto gaz bojowy, truciznę skażającą wodociągi albo bombę atomową – to sami siebie rozliczamy raczej z „wykonania” niż ze „skutków humanitarnych”. I bywa, że „należy się nam” nagroda i order za dobrze wykonaną robotę, bo pokonaliśmy wroga albo „daliśmy mu do myślenia”.

Oba te paradoksy są moim narzędziem w polemikach ekonomicznych, kiedy wskazuję, jak trudny i nieludzki, siejący spustoszenie u obu stron, jest wyzysk bezpośredni na małą skalę (np. na budowie), a kiedy korporacja telekomunikacyjna czy ubezpieczalnia albo bank skubie abonenta na jeden grosik przy każdym połączeniu (oznacza to miliardy złotych rocznie) – to jest dobry powód, by premie, tantiemy i tytuły „menedżera roku” zyskiwali zarówno prezesi, jak też autorzy tych „produktów”, za pomocą których dokonywany jest wyzysk na miarę nie do ogarnięcia.

Oba te paradoksy są też – powinny być – dobrym narzędziem w polemikach politycznych: polityka (sztuka optymalizowania alokacji gospodarczych i „budżetowych”) jest bardziej subtelna, nieuchwytna w ocenie, niż biznes gospodarczy, ale sytuacje opisane w obu paradoksach są w polityce powszechne. Pleniące się badziewie dziongo-bongo i łupienie elektoratu na każdym kroku, wszystko starannie skryte za „political fiction” – to chleb powszedni w polityce, nawet jeśli przyjmiemy, że zajmują się tym nieliczni (mam w tej sprawie zdanie odrębne).

 

*             *             *

Przedstawiony tu zarys ma swoje bogate odzwierciedlenie w moim „piśmiennictwie”, ale przede wszystkim jest ogromnym skrótem konceptu ustrojowego mojego autorstwa.