Multikulti czy wrogie przejęcie

2015-11-15 13:57

 

Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę – takie jest moje zdanie na wałkowany obecnie temat, które wyraziłem pamiętnego 11 września w liście do redakcji najbardziej wówczas poczytnej gazety, oczywiście pisałem na Berdyczów, ale dowód mam.

Moje zdanie nie zmienia się. W dodatku od tego czasu wykoncypowałem rozmaite „wykoncepty”. Na przykład taki, że na poziomie najgłębszych fundamentów kulturowo-cywilizacyjnych i psycho-mentalnych (nazywa się to paradygmatem, prawzorcem, matrycą mentalno-kulturową) Człowiekiem rządzą 4 Weny: techniczna Pleroma (ta każe doskonalić siebie i wszystko wokół), pionierska Baatur (ta każe przechwytywać przemocą to co doskonalsze u innych), wegetarna Ubuntu (ta każe zespolić się z Naturą) i duchowa Satya (ta każe zespolić się w jedno z Uniwersum).

Jakoś tak dziwnie nam umyka to, że terroryzm (ten „oddolny”) nie jest wynalazkiem islamistów, tylko anarchizujących lewaków. Umyka też nam (celowo jest wymazywane) spostrzeżenie, że istnieje terroryzm „odgórny-państwowy”, z najbardziej spektakularnym państwem Czingis-Chana niegdyś, i współcześnie z państwem propagowanym jako najfajniejsza i największa demokracja świata, stosującym terroryzm regularnie od pokoleń i mającym go niejako w genach.

Terroryzm – to osiąganie celów politycznych w drodze skrajnej i „ekonomicznie” nieuzasadnionej kampanii siania strachu i wmontowywania nadzwyczajnych zagrożeń w codzienność społeczno-państwową. Terroryzm „oddolny” – nawet jeśli jest świetnie zorganizowany, jak Al. Kaida czy ISIS – wywołuje reakcje solidarnościowe o charakterze „ludowym”, do których chętnie przyłącza się dowolne Państwo, piekąc swoją totalitarystyczną pieczeń. Terroryzm „odgórny” wywołuje zniewolenie, postawę „ludową” opartą na przesłaniu „nie podskakuj”.

Słychać, że koncept multi-kulti (wywiedziony z pleromalnego paradygmatu Europy) nie sprawdza się. Skutek rozpowszechnienia takiego myślenia – to raj dla dowolnego Państwa: ograniczenie swobód obywatelskich i praw człowieka, poszerzenie sfery „sekretnych” działań budżetowych, krańcowa inwigilacja ludności, trwałe instalacje sieci, struktur i systemów przeciw-demokratycznych.

Odpowiadam: żadnego multi-kulti nikt nigdzie nie widział. Europejczycy zwykli nazywać tak „dawkowany import” solidnie przenicowanych mieszkańców byłych kolonii. Powszechnie znany jest przykład diaspory żydowskiej, która w żadnym kraju na przestrzeni półtora tysiąclecia programowo nie asymilowała się, a chętnie angażowała się w terroryzm, naznaczony ideami judaizmu, który spłodził zbitkę „Żyd prawdziwy to starozakonny”, tak jak w Polsce mamy zbitkę „Polak-katolik”. Zresztą, Tora (Stary Testament) pełna jest opisu działań terrorystycznych autoryzowanych przez Żydów. Państwo zwane Izrael jest i spadkobiercą, i kontynuatorem zarówno idei judaistycznych, jak też form walki z gojami.

W Europie i Ameryce idea multi-kulti realizowana była w formule tzw. osadnictwa: w Europie oznaczało to swojszczyznę (umowę osiedleńczą grupy przybyszów z lokalną społecznością lub władcą), w Ameryce oznaczało to rzezie autochtonów i równie terrorystyczne sprowadzanie siły roboczej liczonej w milionach.

Dopuszczam dwa wyjątki (Holandia i Skandynawia) w zjawisku hermetyzowania się wspólnot kulturowo-religijnych. Londyn, Paryż, Jerozolima, Delhi, Nowy Jork – najbardziej „wymieszane” rasowo i religijnie – są przykładami równoległości społecznej, czyli współistnienia poprzez szklane szyby. Polityka stalinowska, polegająca na delegowaniu milionów pojedynczych osób do pracy w odległych miejscowościach (czyli nie mówię o masowych przesiedleniach) – ostatecznie upadła wobec rzadko opisywanego, bezgranicznego  rasizmu Rosjan (wystarczy pobyć 10 dni w Moskwie albo w głubince).

Oczywiście, zarówno na poziomie „badania opinii publicznej”, jak też nieco nabzdyczonych manifestacji – Europa i Ameryka są multi-kulti (podaje się tu zawsze przykład związków „interracial”), ale jakże łatwo jest to obalić, wrzuciwszy jeden granat do kawiarenki!

Gdyby multi-kulti było czymś realnym – to oznaczałoby znihilizowanie Wen (Pleroma, Baatur, Satya, Ubuntu). W konsekwencji dostalibyśmy „preparat kulturowy” taki jak „człowiek radziecki” czy Amerykanin. Ten pierwszy fenomen umarł wraz z upadkiem tej propagandy, ten drugi budzi śmiech, np. kiedy spotykam się z takimi głupstwami jak „kuchnia amerykańska”, „tradycja kowbojska” czy „Mount Rushmore”. Ten ostatni przypadek – to esencja wariactwa multikulturowego: nie dość, że sprofanowano dawną kulturę gloryfikując „demokrację”, to jeszcze, dla „naprawienia błędu” – umyślono po sąsiedzku Crazy Horse Memorial.

Ostatecznie multi-kulti okazuje się zawsze wyidealizowanym projektem, na mocy którego „wszyscy inni” powinni przyjąć Wenę propagowaną przez autorów konceptu jako naczelną, wiodącą, non-possumus. Trudno o wyraźniejszy paradoks.

Setki lat kolonialnego poniżania, grabieży, terroryzmu „odgórnego” wobec Afryki, Arabii, Australii, ludów Północy – to było „sianie wiatru”. Wejdź do czyjegoś domu, wymorduj 90% mieszkańców, pozostałych zakwateruj w piwnicy albo komórce – a potem dziw się, że choć zaprowadziłeś wysokie standardy „praw człowieka”, dałeś im prawa wyborcze i inne demokratyzmy, choć karmisz ich łakociami i czym się da – oni jakoś nie zawsze uważają cię za brata… Nie każda cywilizacja rodzi Gandhiego czy Jezusa, niektóre rodzą Arafata albo „Che”.

Może – zamiast dalszego pogłębiania terroryzmu państwowego – ktoś wreszcie pójdzie po rozum do głowy i da spokój tym ludom, które jakoś nie chcą zbytnio „gościć” Amerykanów czy Europejczyków u siebie?