Nadal parkowo

2015-04-04 03:32

 

Jedna z piękniejszych rozmów. Тарас Возняк. Mój ukraiński rówieśnik. Ale wyprzedza mnie o kilka długości pod każdym względem. Dość powiedzieć, że jest naczelnym kulturoznawczego pisma „Ji” (ukr.  "Ї": https://www.ji-magazine.lviv.ua ). Pierwsze numery tego pisma drukowano w Wilnie przy wsparciu Sajudisu.

Kiedy się czyta jego pedialną biografię – nabiera się szacunku. Oto po studiach na politechnice zostaje powołany do wojska. Jako oficer, przez kilka lat... tłumaczy  Edmunda Husserla, Romana Ingardena, Gabriela Marcela, Martina Heideggera, Hansa-Georga Gadamera i Maxa Schelera.Wiadomo, to są zwykłe zajęcia oficera. A potem, już jako pracownik lwowskiej Fabryki Urządzeń Frezerskich – pod rządami gorbaczowowskiej „głasnosti” organizuje pierwszy na Ukrainie strajk!

I oto ten człowiek czynu oraz pióra, a w obcowaniu z innymi niezwykle skromny – chwyta w lot przesłanie „mojej” sześcio-konferencji, trzyletniego programu debaty środkowo-europejskiej. Widać, po jego podpowiedziach i po nazwiskach, którymi operuje „z ręki”, że na co dzień obcuje w środowisku intelektualistów mających fenomen Europy Środkowej w genach. Czuję w nim swojego „starszego brata”, choć to ja akurat jestem o dwa miesiące starszy.

Wcześniej – w oczekiwaniu na to spotkanie w „Wiedeńskiej” – krążyłem po Prospekcie Swobody. To jest kilkusetmetrowy bulwar, szeroki na kilkadziesiąt metrów, pośrodku którego jest „pełnometrażowy” skwero-park. Akurat po nocnym i porannym zaśnieżeniu – wyszło słońce. Wzdłuż parkowej alejki stoją estetyczne drewniane budki, a w nich kupcy oferują wszystko, co dzieci i turyści lubią: słodycze (kupiłem niebiesko-żółtego lizaka z Tryzubem), książki (w jednym miejscu widziałem kilkadziesiąt bajek z całego świata, cała klasyka przetłumaczona na ukraiński), miody (kupiłem miód gryczany i miód rozweselający dla przyjaciół), lnianą odzież (o takiej szukam dla siebie, ale tu akurat rozmaite rubaszki i suknie dla dziewcząt, stylowe, siegające do ludowej tradycji), widokówki i wiele innych rarytasów, nie mających nic wspólnego z bazarowym badziewiem. No, ale sąsiedztwo zobowiązuje: obok jest gmach opery, a wokół kościoły różnych wyznań.

Przewodnik „Miasto Wschodu i Zachodu”, autorstwa Aleksandra Strojnego, wskazuje na równoległą europejskość, słowiańskość i orientalność tego miasta. Znajduję w nim krótkie wspomnienia albo biogramy Mariana Hemara („my jestesmy z polskiej Florencji”), Ivana Franko, Stefana Banacha, Stanisława Lema Wysoki Zamek versus Góra Piaskowa Kaiserwaldu, z czekolada w tle), Kornela Makuszyńskiego, Jerzego Wittlina („batiar” – jako odpowiednik paryskiego „gawrosza”), Franciszka Stefczyka.

Pisze autor na temat tożsamości ukraińskiej: Kijów ma zupełnie inną wizję historii niż Lwów. We Lwowie czci się Semena Petlurę, Stepana Banderę, metropolitę Andrija Szeptyckiego, tymczasem dla Kijowa  symbolami Ukrainy są radzieccy generałowie. (nota bene: powinno się pisać „Ukrajina”, wtedy wymowa tej nazwy będzie właściwa, będzie odpowiadała prawdzie - JH).

My, którzyśmy w 1/3 potomkami ludzi z Kresów (ja mam rodziców z Lwowszczyzny i Wileńszczyzny, a urodziłem się na Opolszczyźnie) – przywykliśmy myśleć o Lwowie jak o mieście utraconym. I w takim duchu podśpiewywać. Ale przez to mamy manierę pamiętania Lwowa jako miasta polskiego. A to jest miasto ukrainne pod każdym względem: leży na wschodnim skraju wyobrażeń polskich, na zachodnim krańcu tożsamości ukraińskiej, żyje w przedwojennej pamięci Żydów, ma w genach ruskiego (nie mylić z: „rosysjkiego”)założyciela Danyło (Daniela) i w nazwie – imię jego syna Lwa. Lwów stał się u swych założycielskich podstaw symbolem odrodzenia kraju po tatarsko-mongolskiej pożodze.

Lwów jest miastem ruskim, skutecznie bronionym przed kolejnymi falami ludzi stepu. Z czasem zasiedlonym przez Ormian, Tatarów, Polaków, Żydów, Niemców. Rozkwitł pod imperialną „opieką” Rzeczpospolitej. Przez jakis czas był stołecznym ośrodkiem utworzonego aktem w Wiedniu księstwa Galicji i Lodomerii. Stał się inter-miastem, którego wielokulturowa uroda konsekwentnie, od lat, wyłania się dziś na powrót w wielkiej fali remontowej, rewitalizacyjnej.

I skoro czuję się tu jak u siebie – to nie tylko wynik tego, że jestem włóczykijem, któremu wszędzie dobrze. To wynik serdecznej gościnności lwowskiej, której doświadcza każdy przyjezdny. I tego szczególnego klimatu, obecnego w murowanej oraz drewnianej sztukaturze i w całych bryłach architektonicznych, które chciałoby się zakląć w pudełeczko i wywieźć jako łup.

Zasypiam w hoteliku, w Parku Stryjskim. Budzę się po nocy: włączony telewizor (stacja oznakowana „H”) – serwuje kilka z rzędu programów historycznych, dziś – o Kozaczyźnie.

No, i fajnie...