Nasze polskie tematy
Cudze chwalicie, swego nie znacie. A przecież polskie życie medialne (życie oglądaczy, słuchaczy i czytelników-przeglądaczy) jakże jest ciekawe! Zajmę się kilkoma z setki dyżurnych polskich tematów.
Neo-dżuma
Polska publiczność, chcąc-nie-chcąc, od samego początku jest uczestnikiem globalnych manewrów medialnych w tej sprawie, a jednocześnie ich naszej echo-wtórnej, ojczyźnianej wersji. Okoliczności pojawienia się tzw. korona-wirusa budzą wątpliwości, graniczące z prawie pewnością, że chodzi o odsłonę wojny globalnej (polsko-chińskiej), która jest na rękę około setce lokalnych reżimów politycznych, bo mogą sobie przećwiczyć granice własnej władzy, sił sprawczych. Żaden matematyczny model „toksycznej eksplozji” nie wyjaśnia tego, co się dzieje z tą akurat „epidemią”, a na miano „pandemii” zasłużyła ona wyłącznie w wyniku kalkulacji politycznych. To co pewne: wirus jest niezwykle zjadliwy, ale ta zjadliwość jest nadzwyczajnie krótkotrwała, tyle że „przenoszona w czasie”. Kto przegapi ten moment logiczny – ma kłopoty, pozostali mogą machnąć ręką. Na świecie immunologia przeistoczyła się w takiego samego potworka, jak gospodarka sterydami: więcej szkody i spustoszenia, niż efektu wzmacniającego. Raj dla hochsztaplerów-dealerów, zwłaszcza komercyjnych. Na przykład w Polsce – a pomocą zwykłych testów i ich dawkowania lokalnego – manipuluje się skalą „zagrożenia”, kreując i wygaszając „ogniska zakażeń”, w zupełnej abstrakcji od faktycznego zainfekowania. Korona-wirus zawładnął myśleniem administracyjnym, a nawet politycznym. Karierę zrobi ten, kto się „wstrzeli”, a upadnie politycznie ten, kto przegapi. W każdym razie, cokolwiek rozumieć pod słowem „sztuczność” – dobrze ono opisuje „problem”. Nie, to nie jest lekceważenie dla „problemu”, tylko wołanie do „fachowców” o rzetelność (zamiast gry o tantiemy), do polityków o umiarkowanie (zamiast wojen plemiennych), do obywateli – o wzmożoną czujność (zamiast owczego pobekiwania). Ja w każdym razie nie zamierzam żyć w cieniu „pandemii” będącej produktem jawnej i oczywistej kampanii, marketingowej ewidentnie sztucznej.
Gospodarka jako budżet
W potocznym rozumieniu – i słusznie – gospodarka to rzecz o wytwarzaniu dóbr materialnych, usług, wartości i możliwości. Ze wskazaniem na dobra materialne, najczęściej towary (czyli wytwory ludzkich rąk i innej twórczości wystawiane na tzw. rynek w celu wymiany i sprzedaży). W równie potocznym rozumieniu budżet – to powszechne (masowe) lub incydentalne (punktowe) odpisy fiskalne od efektów obrotu towarami, usługami, wartościami i możliwościami, z przeznaczeniem na zasypywanie pojawiających się nierównowag, wąskich gardeł, obszarów niezaspokojenia i patologicznych nadwyżek. Mamy więc – potocznie – do czynienia z tworzeniem i odrębnie z odpisami od obrotu tym co wytworzona. To jednak potoczność. W rzeczywistości owe odpisy przesłaniają (najpierw kierownictwom, potem masom społecznym) całą sferę wytwarzania. Ma to związek z tzw. wydajnością: współcześnie ktokolwiek, kto zabierze się za jakiekolwiek wytwarzanie (konkretną robotę) – ma możliwość wytworzenia tysiąckrotnie więcej dóbr, wartości i możliwości, niż to miało miejsce sto lat temu, a już wtedy świat miał do czynienia z uciążliwą, kryzysową przewagą potencjału wytwórczego nad potencjałem absorpcji (wchłonięcia) tego co wytworzone. Powstaje nawis, który można albo poddać cięciom nakazowo-rozdzielczym (pierwotne rozumienie gospodarki planistycznej), albo zagospodarować znajdując coraz bardziej niebywałe, sztuczne „zastosowania-zbycie” rosnącej nad-masy dóbr, wartości i możliwości. Jako, że gospodarka planowa jest politycznie niestrawna (jako „komunistyczna”) – ludzkość poszła drogą budżetową, czyli tworzenia wciąż nowych formuł wykorzystania-zastosowania tego, co nikomu nie jest potrzebne, chyba że nam się te „potrzebność” wmusza technikami marketingowymi. Tak powstają coraz wymyślniejsze i coraz potężniejsze fundusze, projekty – co nie przeszkadza ludzkości wciąż trzymać większość ludności w doświadczeniu wykluczenia, niedosytu, a nawet proletariackiej wręcz nędzy niezaspokojenia.
Globalizacja jako amalgamacja kulturowa
Dla pewności, że będę zrozumiany, powiem na samym początku, że z globalizacją (poszerzaniem społecznego i przestrzennego horyzontu ludzkich działań) mamy jako Ludzkość do czynienia od zawsze, od zarania, a to czego doświadczamy współcześnie – osiągnęło etap kontynentalizacji. Powstały regionalne (w skali ziemskiej) przestrzenie (można powiedzieć: środowiska), w pełni samowystarczalne ekonomicznie i społecznie (politycznie), które na dobrą sprawę mogłyby żyć we wzajemnej izolacji od siebie. Takie kontynenty (subkontynenty) jak Europa, Europa Środkowa, Rosja, Arabia , Chiny, Indie, Ameryka, Karaiby, Afryka (interior), Latinum (uniknijmy jakiejś „ostatecznej” systematyzacji) – traktują siebie nawzajem nad wyraz politycznie, czyli poddają własną ludność obróbce mentalnej wskazującej na własne powody do dumy i „tamtejsze” niedoskonałości. A zarazem wewnątrz takich kontynentów dokonują się procesy godne uwagi wszystkich, ale pozostawione na pastwę specjalistów. Najważniejszy z tych procesów, w każdym kontynencie przebiegający inaczej – to przechodnie z modelu inter-struktury do modelu hiper-struktury, co wiąże się ze skalą i głębią urbanizacji. To oznacza, że o ile mamy świeżo w pamięci, a nawet w bieżącym doświadczeniu, wiecznie zakorkowane i wciąż awaryjne aglomeracje (już dawno zwykłe wioski i miasta z lokalną infrastrukturą pojmujemy jako folklor i siedlisko ciemnogrodu) – o tyle kontynenty stają się nad-ludzkimi (władczymi wobec człowieka) sieciami-strukturami-systemami, pośród których osiedla ludzkie co najwyżej znajdują sobie miejsce, by przycupnąć, a i to w warunkach totalnego „obywatelstwa rejestrowego”, czyli pełnej ewidencji i w konsekwencji – poddania militarno-policyjnym reżimom anonimowego zarządzania (algorytmy, standardy, procedury) wszystkim co żywe. Nie człowiek i jego egzystencja cokolwiek znaczą – tylko linie przesyłowe (energetyczne, paliwowe, transportowe, światłowodowe) oraz nanizane na owe linie – karawan-seraje wielkości Rzeszowa, gdzie odbywa się wytwarzanie, odsysanie odpisów i dystrybucja funduszy, projektów, czasem „survive” (wsparcia przetrwaniowego). Metro-seksualność czy metro-kulturowość – w tych warunkach dokonują się niejako „przy okazji”, dlatego są tak miażdżąco skuteczne.
Orweliada
Rok 1984 dawno już minął, a mówię o tym nie po to, by zauważyć nietrafność wróżby autora opisu owego neo-mega-totalitaryzmu, tylko aby uświadomić Czytelnikom, że jesteśmy nie „obok”, nie „przed”, ale „wewnątrz” nowej rzeczywistości, którą opisuję w trzech poprzednich akapitach. Oczywiście, nadal pod wpływem egzaltowanych „pozarządowców” wyobrażamy sobie świat pełen samych dobrych rzeczy: ekologii, empatii, pacyfizmu, dobrosąsiedztwa, humanizmu – podczas gdy w rzeczywistości, niczym włosy jakiejś sierści, tkwimy powtykani „wedle rejestrów” w mrowiące się życiodajne nano-punkty, takie jak Stanowiska Pracy, albo Urbia (orwellowskie kwatery) czy – to chyba najbardziej zaskakujące – wiecznie czyniące nas tułaczami „tratwy” cumujące do tysięcy rozrzuconych po kontynencie dalb (pojęcie Dalby ostatnio zajmuje mnie najbardziej, jako materializacja odspołecznionej, odczłowieczonej meta-sieci zastępującej fenomen Domu namiastkami wziętymi z nieznanej, nie doświadczonej, nie przeżytej – w tym sensie nieznanej – przyszłości. Polska jest w tym procesie prowincją, a nawet zadupiem, karmą dla eksperymentów między-kontynentalnych, bez szansy na partnerski udział w redagowaniu własnego losu. Jeśli ktoś ma inne zdanie – to chętnie wysłucham argumentów wskazujących na podmiotowość cywilizacyjną naszej – bądź co bądź czterdziestomilionowej i tysiącletniej – kultury i państwowości, wskazujących na to, że kontrolujemy nasze budżety i panujemy nad nimi, a choćby wskazujących na to, że cokolwiek rozumiemy z korona-wirusowej pandemii i odnajdujemy się pośród niej podmiotowo. Nie, nie my jedyni odstajemy od wszystkiego, zasapani w wielkim „impecie wstecz”, ale warto przynajmniej wiedzieć, że Mrożek pisząc „Ten który spada” – powiedział wtedy więcej, niż chcieliśmy słyszeć. A szkoda.