Nie posłuchali. Z pamiętnika samochwały

2015-12-19 12:50

 

Ci, którzy zaczynają lekturę dłuższych notek od ich wstępnego przejrzenia, a potraktowawszy w ten sposób poniższa notkę pomyślą o mnie, że jestem sortu marnego – ci nie rozumieją bólu, w jakim dojrzewa prowincjusz wtrącony do piekieł wielkogabarytowych spraw stołecznych.

Może i mam w naturze przekorę oraz litewsko-opolsko-kaszubską zajadłość (czyli wredność i czarne podniebienie, jak mawiają dokuczający tym „etnosom”). Nie należę do żadnej z tych kultur korzennie. Ale moja Mama jako kilkunastolatka wyjechała z powojennej radzieckiej Litwy wraz z Babcią i siedmiorgiem rodzeństwa, więc przesiąknięta była Wileńszczyzną. Napotkawszy podobnego sobie repatrianta z Lwowszczyzny dorobiła się mnie na Opolszczyźnie. A wychowałem się w podlęborskim Drętowie, w PGR-owskim sadzie-ogrodzie, składającym się z trzech odrębnych włości i wielkiej szklarni.

Jako licealny sztubak „wyrwałem” się do powiatowego miasteczka i to był początek mojego parcia na metropolie, które minęło mi dopiero zdrowo po pięćdziesiątce, kiedy już znałem naocznie kilkanaście wielomilionowych stolic świata, w tym chyba wszystkie „antyczno-klasyczne”.

O tym, jak zapyziały byłem „politycznie”, niech świadczy kilka okoliczności:

1.       W roku 1968 miałem lat 11 i zapamiętałem tylko dzień, kiedy wielka ławica samolotów przewaliła się nad naszym drętowskim niebem w kierunku „od morza na południe”. Dziś mogę to sobie kojarzyć z Czechosłowacją. Ani o tym zdarzeniu, ani o „jakiejś” marcowej zadymie warszawskiej raczej nie miał mnie kto poinformować;

2.       W roku 1970 byłem w ósmej klasie, odnosiłem sukcesy w olimpiadach matematycznych i w sporcie, marzyłem o tym, by jak tata Mirka Matuszewskiego nosić mundur oficerski, co oznaczało, że za kilka miesięcy pójdę do ogólniaka. To, co powiatowy poliszynel miał mi do powiedzenia o sprawach „gdańskich” – jakoś mnie nie porwało;

3.       W roku 1976 byłem 19-letnim słuchaczem Wojskowej Akademii Technicznej, marzyłem wciąż jeszcze o tym, że będę „naukowcem w mundurze”. Potem już nie byłem słuchaczem, tylko odbębniałem zasadniczą służbę wojskową, „należną” każdemu, kto rezygnował z bycia słuchaczem;

4.       W wakacje roku 1980 byłem w sztabie Studenckiej Akcji Naukowej Łomża’80, całe dnie byłem zajęty organizowaniem imprez artystycznych (taką miałem w sztabie funkcję), a noce spędzałem po studencku. Coś tam się działo w Lublinie i okolicach, aleśmy jeszcze towarzysza Edwarda witali uroczyście na granicy województwa łomżyńskiego, w Śniadowie;

5.       Polityka zdzieliła mnie obuchem, kiedy skończyły się wakacje, a Polska stała w poprzek i żyła Lechem Wałęsą, a ja odkrywałem z szeroko otwartą gębą, że pod skorupą SGPiS-owskiego życia tygliła się wcześniej lawa, która właśnie się rozlewała;

Zatem moja edukacja ideowo-polityczna rozpoczynała się w wieku 23 lat. Byłem uczestnikiem Kongresu SZSP, który przywrócił tej organizacji nazwę ZSP, mocno stałem w Radzie Uczelnianej SZP w SGPiS i całe szczęście, że miałem w tej Radzie miarę porównawczą: kierownictwo organizacji uczelnianej stanowiła trójka Gzyra-Morąg-Herman (oczywiście, grono było szersze, kilkunasto-osobowe, np. należał do niego późniejszy bloger Azrael, ale my mieliśmy najwyższe „tytuły”). Tylko Zygmunt Gzyra, szef, miał w tym gronie jako-taką orientację polityczną i „spiskował” z uczelnianą solidarnością (tam liczył się np. obecny rektor SGH) oraz współ-kombinował z innymi warszawskimi uczelniami (czasem mnie zabierał, ale marny miał ze mnie pożytek), my zaś obaj kierowaliśmy się raczej intuicją, moja intuicja kazała mi uznać, że głos 10 milionów nie może być fałszywy, nawet jeśli wywiedziony z owczego pędu.

Byłem – tak sobie zapamiętałem – pożądanym bardziej niż pryncypialny Zygmunt rozmówcą w grach między około 20 organizacjami studenckimi w uczelni. Ale nie konsumowałem tego politycznie, nie mam tego temperamentu do dziś. Za to, objąwszy „naczelność” gazety uczelnianej „Relacjosonda”, może nawet wcześniej, pisałem w niej cykl artykulików pod nazwą „Upadek samorządu”, i to w czasie, kiedy akurat samorządność studencka święciła tryumfy. Pamiętam, że Tomek Szapiro, wówczas „prosty” doktor nauk, podszedł do mnie w „spadochronie” (aula-hol główny w SGH) i pogratulował mi tych tekstów. Zapamiętałem, bo Tomaszowi „się wierzyło na słowo”, więc jego komplementy coś znaczyły.

Jako starosta roku (wydział FiS, Cybernetyka Ekonomiczna i Ekonometria), poczułem potrzebę zapytania wykładowcy, rozpoczynającego wykłady z filozofii, z jakich pozycji będzie ten wykład prowadził. Nabrałem dużego szacunku, a wcześniej poczułem ogrom popełnionego nietaktu, kiedy pan profesor powiedział, takim „głęboko refleksyjnym” tonem, że „stara się być marksistą” i objaśnił, jaka jest rola filozofa w społecznej wspólnocie.

Zgrzytnęło w mojej karierze, kiedy na otwartym dla wszystkich wielkim zebraniu uczelnianej organizacji PZPR wysłuchałem wystąpienia ówczesnego sekretarza POP Zygmunta Bosiakowskiego (cytat: partia rozumie błędy, które popełniła, tralala…), a potem, odczekawszy kolejkę, poprosiłem go, by wymienił te błędy, tak dla potomności, bo nie wszyscy wiedzą.  No, obłęd w oczach. Po raz drugi zgrzytnęło, kiedy – w obecności Michała Rutkowskiego (współtwórca buzkowych filarów emerytalnych, wraz z Markiem Górą, moim kolegą z grupy i z koła naukowego prowadzonego przez M. Rockiego) – powiedziałem jakiemuś partyjnemu gronu na wydziale FiS, że stan wojenny to poważny błąd polityczny. Nie, nie przemawiała przeze mnie mądrość, tylko intuicja.

 

*             *             *

Jako ktoś, kto zaczął się w czymkolwiek orientować dość późno, czuje się jak sportowiec, który zaczyna, kiedy inni w jego wieku już mają medale. Zatem nie ubiegam się o starty w najlepszych mityngach. Ale jestem na boisku, i czasem przystawiam nogę tam, gdzie trzeba…

Moim manifestem „na starość” jest tablica, którą dwukrotnie umieściłem w ramach KOP, z mojej inicjatywy, naprzeciw budynku Rady Ministrów, upamiętniająca Andrzeja Filipiaka, który nie wytrzymał i podpalił się w tym miejscu. Tablica szybko „znikała”, choć Zarząd Dróg Miejskich nic na ten temat nie wie. Tablicę tę traktuję nie jako namowę do podobnych gestów, tylko jako znak, że cuda czynione na zielonych wyspach mogą niektórych doprowadzić do samobójstwa, a w rynkowej, demokratycznej, nasyconej sukcesami Polsce oznacza to kilka tysięcy udanych prób rocznie.

 

*             *             *

Tu pojawia się moja pierwsza przechwałka polityczna, samochwałka, ale o niej napiszę na końcu, zgoda? Teraz zajmę się sprawami mniej kontrowersyjnymi.

Janusza Piechocińskiego poznałem właśnie w tym gorącym czasie na uczelni. Nie był jakimś trybunem czy retorykiem, po prostu wciągnął się w krąg Zenka Daniłowskiego, szefa uczelnianego ZMW. Znajomość potem „restaurowaliśmy”, kiedy ja pracowałem w TAU na Bagateli, a on szefował warszawskiemu albo nawet mazowieckiemu ZMW. Po latach. Kiedy pracował jako szef WFOŚ, odwiedziłem go w dniu imienin, mając za pazuchą projekt uruchomienia przy PSL Ruchu na rzecz Pokrzywdzonych (już galopowała w Polsce Transformacja). Zostałem przez Janusza skierowany na „urzędowo-działaczowskie” tory na Grzybowskiej, skąd wyniosłem kilka przyjaźni, ale Ruch jakoś nie powstał. Dziś PSL mogłoby się chwalić, że od początku rozumiało rozdźwięk między zawołaniami a transformacyjną praktyką.

Mając za sobą już wtedy biznesową działalność i mnóstwo kontaktów rosyjskich, założyłem we Władywostoku (tak, tak, na drugim krańcu) firmę, poukładałem biznes polegający na eksporcie polskiej żywności na rosyjski „daleki wschód” – i znów nic z tego nie wyszło, choć sprawę znał nie tylko Janusz, ale też PSL-owscy ministrowie rolnictwa. Moim wkładem w ten koncept – poza prywatną forsą, jaka w to utopiłem – była wiedza, że spraw nie załatwia się w Moskwie, tylko w „guberniach”. Ani Kalinowski, ani Sawicki, ani – z innej bajki – Lepper nie wykorzystali mojej (bezinteresownej, podkreślam) inicjatywy.

Janusza wciąż o coś zaczepiałem. Kiedyś był to temat „rozliczeniowy”. Zamierzałem stworzyć (nie sam, oczywiście) swoistą bazę złożoną z zapisów konstytucyjnych, premierowskich „expozesów”, ustaw o znaczeniu ustrojowym oraz rozporządzeń niższego szczebla – i rozliczać autorów ze skutków lub ich braku. Wychodziłem z założenia, że jeśli negatywne skutki albo zaniechania wynikały z nonszalancji czy złej woli – to trzeba na kilka lat pozwolić ochłonąć tym, którzy zapisy poparli, a jeśli wynikały ze złej woli – trzeba im dać odpocząć na zawsze. Janusz temat podjął zdawkowo.

Ostatnie kuszenie Janusza podjąłem, kiedy został szefem PSL. Mało kto pamięta, że serwował on wtedy polityczną „trójpolówkę”: PSL miało się oprzeć na drużynie parlamentarnej (szef klubu), drużynie rządowej (Pawlak) i drużynie organizacyjno-samorządowej (Piechociński jako szef). I kiedy Pawlak „strzelił focha” oddawszy wicepremierostwo, radziłem Januszowi: trzymaj się swojego projektu, nie bierz wicepremierostwa, opieprz dyscyplinarnie Pawlaka za samowolne opuszczenie miejsca pracy, a deleguj na przykład młodego Pietrewicza (Jerzy Witold, młodszy brat Mirosława). Niestety, znów nie posłuchał.

Czym jest dziś PSL? Kim jest dziś Janusz? Szkoda gadać…

 

*             *             *

Marek Góra to dziedzic profesorskiej tradycji. Prywatnie kolega z grupy studenckiej. Michał Rutkowski zaś to student tego samego wydziału, który mi „podebrał” fajnego rudzielca. „Pożółkłe liście” („Ścieżka”) – to mój muzyczny kod pośrednio mi kojarzący się z Izą.

Jeszcze w czasach uczelnianych obaj panowie uruchomili dwie inicjatywy: kółko adoratorów Klubu Rzymskiego (nie pamiętam nazwy) oraz Klub Zachodni. Raz czy dwa się zebrałem z nimi w tych sprawach, ale jakoś mnie nie pociągnęło.

Kiedy nastał rząd buzkowy, Marek już był okopany w roli akademickiej a Michał w Banku Światowym. Znaczy – spełniali się. I jako takich Ewa Lewicka (dawniej Kolegium Otryckie) obsadziła ich w roli redaktorów projektu reformy emerytalnej. Postanowiłem skorzystać z koleżeńskiej znajomości oraz ze swoich doświadczeń, zatem udałem się do ich lokum w ministerstwie, z zamiarem „pouczenia” obu panów, że jest różnica między samopomocowym funduszem redystrybucyjnym (zrzucamy się wszyscy wedle możliwości, a to co zebrano dzielimy się wedle potrzeb) a komercyjną odsysarką finansową (podstawiamy swoje wiaderko pod strumień, który przymusowo płynie tędy a nie tamtędy). Ja optuję za pierwszą formułą, oni za drugą. Jawnie, bez obcyndalania się.

Rozmowa była mniej-więcej 2-godzinna i nie pozostawiła żadnego śladu ani na licach szanownych panów, ani w ich wiekopomnym dziele. OFE okazały się odsysarką, na której skorzystała międzynarodowa finansjera, a III filar okazał się tyglem rwaczy dojutrkowych (pamiętacie formułę „oszczędzasz i zarazem się ubezpieczasz”?).

A ja po raz pierwszy w życiu tak jasno, tak ewidentnie doświadczyłem, na czym polega arogancja władzy służącej obcemu interesowi. Doceniam, że bezeceństwa reformy brał potem „na klatę” Marek.

 

*             *             *

Był taki epizod w moim życiu, który polegał na kilkumiesięcznym zatrudnieniu się w Urzędzie Miasta w „moim” Lęborku i przygotowywaniu strategii (to był czas, kiedy każdy samorząd czuł się zobligowany do tworzenia strategii). Strategia mojego autorstwa nazywała się „Miasto w Parku”, obejmowała samo miasto i dwie okalające je gminy (Nowa Wieś, Cewice). Stworzyłem społecznikowską grupę wokół idei, pojeździłem po rozmaitych zebraniach Związku Miast Polskich i ostatecznie dałem komisjom Rady Miasta (sami znajomi ze szkoły!) pod dyskusję projekt 100 przedsięwzięć podzielonych na dziesięć „filarów”.

Po jakimś czasie, mimo że w komisjach działo się nieźle, zauważyłem ochłodzenie atmosfery wokół strategii. Na koniec dostałem do ręki ten egzemplarz, na którym Burmistrz Jan P. zrobił notatki, w stylu: niemożliwe, nierealne, kto to wykona, nie mamy środków. No, wkurzyłem się.

Akurat to był czas, kiedy Owsiak obraził się na dotychczasową lokalizację Przystanku i szukał nowej. Spośród kilkunastu propozycji wybrał moją ofertę i zaczął odwiedzać Lębork. Podczas którejś ze wspólnych podróży, kiedy już „biznesowo” ustawił sobie Lębork, zwierzyłem mu się, o co chodzi w mojej strategii, że Burmistrz wątpi, i że jeśli oto właśnie pokazuję mu, że potrafię „ściągnąć Owsiaka” – to cała strategia ma szansę pogalopować.

Jerzego jakby piorun strzelił. Aaaaa, o to ci chodzi…

Przystanek tego roku się nie odbył. Zablokowali go „ekolodzy” (wakacyjny event miał się odbyć na wrzosowiskach, gdzie zadomowiła się czapla siwa). Rzeczona czapla siwa zadziobała moją całą strategię, która leży gdzieś w archiwum Wydziału Gospodarki Miejskiej.

 

*             *             *

Czarzasty był etatowym urzędnikiem ZSP (przy ul. Ordynackiej), kiedy ja objąłem przewodniczenie w Ogólnopolskiej Radzie Nauk Społecznych, która – taka była wtedy polityka – afiliowana była budżetowo przy ZSP, co wiązało się z lokalem, obsługa księgową i paroma innymi „koncesjami”. Nabrałem do niego zaufania, kiedy – widząc jak się J. Pachowski zasadza na mnie, bo dałem się wybrać do ORNS wbrew kandydatowi serwowanemu przez „kierownictwo ZSP” – otóż wtedy Włodzimierz uprzedził mnie, żebym się nastawił na opresję. On to wyrażał językiem mniej literackim, ale cenię sobie to do dziś.

Drugi raz wsparł mnie już jako Sekretarz KRRiT: przygotowałem na 50-lecie Telewizji Polskiej projekt typu „discovery”, na temat Paula Nipkova, nota bene urodzonego w „moim” Lęborku. W archiwach berlińskich wyczytałem wszystko o „tarczy” Nipkova i o tym, na czym polega telewizja analogowa. Przygotowałem zamaszysty „event” „na miarę naszych czasów, i to nie jest nasze ostatnie słowo”. Godzinami omawiałem z Andrzejem Kostenko (miał być reżyserem) szczegóły inscenizacyjne i merytoryczne. Po czym sprawę koncertowo skopał nie kto inny, jak wielce pamiętliwy Jarek P., który u Roberta Kwiatkowskiego robił za wicenaczelnego.

Ale ja nie o tym. Kiedy powstawała „Ordynacka”, trzymałem się nieco na dystans. Setki znajomych, zbierających się raz do roku w formule „ławy piwnej”, ale ja miałem w głowie swoje wojenki z Transformacją, gdy tymczasem większość „ordynariuszy” jakoś się pośród tej Transformacji gnieździła, zadomowiała, urządzała. Ale przyszedł czas, kiedy należało się opowiedzieć: niejaki Rywin, nienasycony pożeracz gotówki, ściągnął na Ordynacką anatemę, w swoje obleśne i paskudne geszefty wmieszał środowisko. Jest jasne, że wielu ludzi z Ordynackiej zajmowało w ówczesnej Nomenklaturze ważne stołki w polityce, gospodarce i w instytucjach związanych z art.-kulturą. Tyle że nikt nie chce pamiętać, że taki Wróbel, Golonka, Czarzasty, Pachowski i setki innych ćwiczyło „menedżerkę” jako młode szczawie, kierując gigantami kadrowymi i finansowymi: Almaturem, Alma-Artem, Student-Serwisem, Alma-Compem, itd., itp. a choćby klubami studenckimi, których w Polsce były setki. Jasne, „komuna” ich wspierała. Ale mieli doświadczenie i obycie (niektórzy też w łamaniu przepisów i w zagarnianiu „pod siebie”), którego nie mieli inni.

Zacząłem „bywać”, a potem objąłem Komisję Edukacji (najprężniejszą obok Komisji Kultury). Wrzuciłem do „porządku organizacyjnego” coś, co nazwałem Forum Inteligencji Polskiej, a co w moim koncepcie oznaczało 40 debat konferencyjnych (mam dużą wprawę w tej robocie) na takie fundamentalne tematy jak Samorząd, Naród, Gospodarka, Praca, Człowiek. Wrzuciłem też koncept Narodowego Programu Kształcenia (Ustawicznego, ale nie w sensie „kursów popołudniowych”, tylko na poważnie).

Oba te projekty zostały koncertowo usadzone, przy czym – licząc się z tym, że może ja nie jestem aż tak świetny jak myślę – ich wada była moja osobista niesterowalność, a tymczasem Ordynacja parła ku stworzeniu silnego, międzypartyjnego lobby politycznego. Parła, bo taki temperament ma Włodzimierz. Skończyło się tym, że napisałem sążnisty tekst „200 plus mięso” (ludzie z Ordynackiej zajmowali ok. 200 ważnych stanowisk w kraju: Prezydent, ministrowie, szefowie dużych spółek państwowych, itd., itp.). A w wywiadzie dla Newsweeka (jako jeden z głosów) użyłem wobec Ordynackiej słowa „kamaryla”.

 

*             *             *

Piotra Ikonowicza poznałem osobiście, kiedy już pożegnał się na dobre z wielogłowym SLD (w proteście przeciw konsolidacji), i kiedy już zrujnował PPS a następnie założył partyjkę Nowa Lewica. Jak to się stało, że ja, z instynktem bezpartyjności, zacząłem bywać na Twardej – zabijcie, nie umiem się wytłumaczyć.

Piotr jeszcze wtedy karmił się legendą: nie tylko był urodzonym trybunem, ale autentycznie szczerze (może z wrodzonego „ura-bura”) „Rejtanem” bronił ludzi nieporadnych eksmitowanych na bruk. Należałem w jego niemal „chrystusowej” stajni do grona „inteligentów”, czyli takich, którzy oglądali jakąś uczelnię od środka i umieli zredagować nie tylko cudze, ale też własne poglądy. Piotr jednak miał to samo, co Owsiak: serdecznie nienawidził każdego, kto dzielił „po inteligencku” włos na czworo. I nie umiał odczepić się od ludzi, którzy ewidentnie służyli sekretnie innemu panu.

Pamiętam jedną z rozmów w dużym gronie. Piotr kreował jakiś „młyn”, czyli porozumienie między podskakiewiczowskimi organizacjami (ja to nazywałem flibustierstwem) i „zastanawiał się” (lubił tak podpuszczać) czy może się wdać w jakieś porozumienie z „parlamentarnymi” w prominentnej roli „urzędowej”. Ja – znając już ciągotki Piotra do łapania okazji jeśli dawały oddech finansowy – postawiłem przed nim pytanie: czy jeśli w tę rolę wespół z ludźmi „dwuznacznymi” (tak widzę Millera czy Borowskiego) wejdziesz, nie zgubisz tego, co stanowi rację nas, tutaj będących, apostołów sprawy wspierania ludzi krzywdzonych przez codzienność ustrojową. On przerwał mi obcesowo: „jednym słowem pytasz, czy jestem przyzwoity”. Zwykł w ten sposób pacyfikować „inteligentów” zadających trudne pytania. Rzecz w tym, że Piotr – będąc niezłomny w jednej ważnej sprawie (eksmisje) – w każdej innej jest akurat nieprzyzwoity, na co dostarcza dowodów mrowie. Skutki – widać (niezorientowanym podpowiadam, że Kancelaria Sprawiedliwości Społecznej” została zaprzęgnięta w piotrowe politykowanie – RSS – i wraz z tym politykowaniem ledwo trzyma się życia).

 

*             *             *

Bogusław Ziętek to człowiek alternatywy. Po tragicznej śmierci Daniela Podrzyckiego zastąpił go w roli lidera związku Sierpień’80. Przejął po nim nadzieje rozmaitych „inteligentów”, pasjonujących się społecznikostwem i debatą oraz piśmiennictwem własnym oraz podręcznikowym. Nie powiem, co jeszcze przejął. Jest bardziej „kolektywny” w działaniu i „słuchający” w programie niż Piotr, którego ostatecznie zastąpił w roli „ogromadzacza” flibustierów spod czerwonego sztandaru. Niewątpliwą jego siłą – której nie docenił chyba należycie było poparcie pryncypialnych „filozofów” lewicy takich jak „paryski” Zbyszek Kowalewski czy „z dobrego domu” Florian Nowicki.

Nie jestem całkiem tego pewien, ale sądzę, że Sierpień’80 wyszedł na czoło lewicowego flibustierstwa po tym, jak zamaszysta inicjatywa pod nazwa Unia Lewicy (pierwszą szefową była Izabela Jaruga-Nowacka) szybko – na skutek działań odśrodkowych, m. in. Piotra – stała się „bele jaką” partyjką, wbrew uroczystym zamiarom ogłaszanym

W pewnym momencie Bogusław podchwycił – to chyba była myśl Magdy Ostrowskiej – projekt KPiORP (Komitet Pomocy i Obrony Represjonowanych Pracowników: poszło zrazu o związkowców zwalnianych bezprawnie z pracy). Kogóż nie było w KPiORP! Każdy, kto cokolwiek chciał robić dobrego (w miastach) – czuł się upoważniony przystąpić do tej formacji, która u szczytu zrzeszała kilkadziesiąt „planktonów flibustierskich” i przez to stanowiła reprezentację pozaparlamentarnego żywiołu kontestatorów Transformacji.

Jako, że nie lubię zakulisowości – zapytałem Bogusława na którymś z zebrań: czy to prawda, że bez naszej wiedzy zarejestrowany został podmiot prawny o nazwie KPiORP? Potwierdził. Zapewne od tamtego czasu nasza dobra znajomość wygasła, zupełnie niepotrzebnie. Sformalizowanie KPiORP było i tak nieuchronne, ale rewolucyjna niecierpliwość Bogusława (a może Zbyszka i Florka) doprowadziły do tego, że dokonała się zakulisowo, co musiało się skończyć rozmemłaniem.

 

*             *             *

Paweł Kukiz to jest wierszopis wyrażający się śpiewaniem scenicznym. Tak samo miał Okudżawa, tylko w innej niszy artystycznej.

Paweł jest z dobrego domu, jeśli uwzględnić rodzinną historię. Od zawsze też jego teksty były podszyte nuta społeczną i narodową. Serdecznie nienawidzi szubrawców politycznych. No, ja, który niezbyt jestem rokendrolowcem, lubię od zawsze jego teksty.

No, i Pawłowi żyłka pękła, poszedł do polityki. To nie jest grzech. Grzechem jest wchodzenie do środowiska z misją narzucenia mu swoich „paradygmatów”. Otóż polskie środowiska polityczne zajęte są – w podanej kolejności: rozstawianiem Nomenklatury, prowadzeniem koteryjnej „działalności gospodarczej” (czyli grupowym zagarnianiem „pod siebie”), intrygami międzypartyjnymi i pozycjonowaniem się na „rynku” międzynarodowym. Kiedy starczy czasu i sił – politycy ewentualnie zajmują się swoim „elektoratem”.

A Paweł wjechał w to towarzystwo na zawołaniach takich samych jak Tymiński, Lepper czy – innej miary – Ikonowicz albo Palikot. I powiada: furda wasze dotychczasowe zajęcia, ja wiem, jak to się robi. No, czy poważny polityk potraktuje serio takiego „artystę”?

Mam w sobie imperatyw, który mówi: idź, zobacz na miejscu, jak się sprawy mają, ale nie leź zaraz na trybunę, tylko patrz i ucz się, wtedy będziesz miał zdanie trzeźwiejsze. Więc pojechałem do Hali BHP, potem byłem w NOT na Czackiego, potem pojechałem do Lubina. W międzyczasie „byłem obecny”.

Paweł nie dość, że wokół siebie ogromadził społeczny wk…w (nie on pierwszy, jak wiadomo), to jeszcze w majowych wyborach prezydenckich wyjął dość kluczową cegłę z systemu-ustroju. Ta cegła to nie byle pustak, szamot, dziurawka, nawet nie klinkier: to cegła magnezytowa – „powstaje z mieszaniny magnezytu, lepiszcz organicznych i nieorganicznych. Cechuje się dużą wytrzymałością mechaniczną i małą nasiąkliwością”.

Sukces majowy Paweł upuścił właśnie ze względu na „magnezytową” małą nasiąkliwość. Nie słuchał nikogo, zawierzył swojemu nosowi. Tak minęły mu wakacje. Zdołał potem odrobić tyle, żeby wejść do Parlamentu z grupą, trochę eklektyczną, choć dobrze im życzę.

Jak komu dobremu podpowiadałem mu – przecież nie narzucając się – że jego kapitałem nie są „wyznawcy”, klękający przed jego charyzmą sceniczną, tylko cały ten tygiel „indignados”, nawet jeśli jest infiltrowany przez rozbijaków i graczy. To sa jego sojusznicy prawdziwi, a on wiele im może dać jako tuba ich trosk i zmartwień.

Krótko mówiąc – Paweł pozostał przy swojej ustrojo-fobii (to nie wada, tylko że mało), a zupełnie poniechał projektu społecznego – więc zagospodarował go zwycięzca obu rozdań wyborczych, który raczej się Pawłowi nie odwdzięczy za walną pomoc.

 

*             *             *

Jacek Piechota to harcerz. I minister. Z tych dwóch wyznań wybrał ministrowanie. W Polsce ministrowanie polega na umiejętnej konsumpcji trzech racji:

1.       Grupa towarzyska musi wiedzieć i zaakceptować (czyli skorzystać) o wszystkich ministerialnych „prywatkach na urzędzie”, wtedy „nie ma takiej rury na świecie, której by nie można odetkać”;

2.       Inicjatorzy różnych fajnych spraw są od tego, by sprawować się potulnie jako petenci, bo to minister dekretuje, co „nabierze biegu”, a co pójdzie do kosza;

3.       Działalność publiczna, która nie odkłada się korzyściami dla „krewnych i znajomych króliczka”, jest właściwie bez sensu i jako taka powinna być pozbawiona „politycznego wsparcia”;

Rzecz w tym, że Jacek ministruje również w Izbie gospodarczej, której od lat przewodniczy. Będąc w tej izbie w roli węzłowego menedżera „nie rozumiałem”, że jest to „pompa ssąca” pracująca na rzecz wielo-biznesu jackowego, więc zanim się na dobre rozgościłem w Izbie – już pakowałem walizki.

To się źle, Jacku, skończy. Mniejsza o to, że dla Ciebie…

 

*             *             *

Czas na pierwszą w kolejności przechwałkę polityczną, która – podana na końcu – jest bardziej zrozumiała.

W roku 1990 pożegnałem się z OTIG „Promotor” i założyłem prywatna firmę, która w kilka lat doszła do takiego obrotu, że komuś zapragnęło się ukraść mi statek stali, czyli ponad dwie bańki „zielonych”.

Ze swoich dochodów finansowałem rozmaite inicjatywy społeczne i „naukowe”. Nie, nie byłem jakimś wielkim mecenasem (tak jak nie byłem wzorcowym biznesmenem), ale coś tam robiłem.

Kolega filozof, z którym w młodości działałem w ruchu studenckich kół naukowych (dziś profesor amerykański i polski), wskazał mi kiedyś pomysł: oto w nadchodzących wyborach prezydenckich, w których startują i Wałęsa, i Mazowiecki, i inni transformatorzy – zbiera podpisy człowiek, stawiający na społeczne oburzenie, a właściwie niepokój związany z takimi nowymi zjawiskami jak bezrobocie, eksmisje, oszustwa gospodarcze na skale równie wielką, co jawną, przemysł windykacyjny pełen szalbierstw.

Pomóż – powiedział Piotrek – w imię pluralizmu i dania głosu tym, których się dusi w euforii transformacyjnej.

Pomogłem. Uruchomiłem „profesjonalne” zbieranie podpisów, co nie oznacza, że dzięki mnie Tymiński wszedł w kampanię, ale swoją cegłę dorzuciłem. Zwłaszcza w drugiej fazie, kiedy sztab pana Stanisława ulokował się w dużym pomieszczeniu wynajmowanym przeze mnie w PKiN. Janusz Molus został zaangażowany jako szef sztabu – z mojego poręczenia. Ela Bobrowska – przy moim walnym udziale została rzeczniczka komitetu wyborczego. „Zawiozłem” pana Stanisława śmigłowcem do Puńska na spotkanie z „mniejszością”. No, trochę zrobiłem.

Stan Tymiński miał swoją – trochę szaleńczą – wizje swojej prezydentury. Nastawił się nie jak wytrawny polityk, że dzięki kampanii pozostanie na placu boju z gotowym ruchem społecznym – tylko na pokonanie wszystkich konkurentów. Na nic były rozmowy w stylu „mierz zamiary na siły”. Oczywiście, że w końcówce kampanii, po pierwszej rundzie, „siły” zrobiły z pana Stanisława czarnego luda i osłabiły jego wynik, ale umówmy się, że w konfrontacji z Wałęsą był on dużo mniej wiarygodny niż całkiem przecież świeża legenda Solidarności, nawet jeśli ta Solidarność firmowała Balcerowicza, a Tymiński to punktował.

Zatem dopiero po wyborach Tymiński zaczął się organizować w ruch, ale to już było „po ptokach”. Najciekawsza dla mnie okazała się książka wydana już po wyborach, „Spałem z Tymińskim”, w której zostałem przedstawiony jako operator jaczejki ubeckiej, która sztabowo osaczyła Tymińskiego i go zdławiła. Nie, nie czekam na przeprosiny. Ale książka jest po prostu nieprzyzwoita, można ją zrozumieć wyłącznie jako element budowania ruchu frustratów.

Ten ruch – panie Stanisławie – trzeba było budować od początku kampanii, a nie oddawać się mrzonkom.

 

*             *             *

Nie jestem nawet w 1% tego wymiaru, co autor „Przestróg dla Polski”, założyciel mega-spółdzielni pod Hrubieszowem, mąż stanu. Ale – przewrotnie – mogę sobie zapisać w życiorysie, że doradzałem dobrze (wyszło na moje) kilku ważnym dla Polski politykom.

Szanowni, którzy już nie możecie dalej czytać tych samochwałek: pomyślcie sami, jak wyglądałoby dziś wszystko, gdyby:

1.       (gdyby) Pierwszym nie-PRL-owskim Prezydentem Polski został człowiek stojący na straży bezpieczeństwa ekonomicznego maluczkich;

2.       (gdyby) Ruch na rzecz Pokrzywdzonych powstał odpowiednio wcześnie przy partii mieniącej się ludową;

3.       (gdyby) Jedną z „central handlu zagranicznego” była firma DALNIA, handlująca z Rosją żywnością na mocy szerokiego projektu politycznego, a nie „rynkowo”;

4.       (gdyby) Piechociński porzucił ambicje wicepremierowskie i odbudowywał substancję polskiej prowincji (spółdzielczość, tradycja, samopomoc, edukacja świetlicowa, edukacja gospodarska);

5.       (gdyby) Reforma emerytalna owocowała samopomocowym funduszem redystrybucyjnym (zrzucamy się wszyscy wedle możliwości, a to co zebrano dzielimy się wedle potrzeb), a nie odsysarką dla korzyści światowej finansjery;

6.       (gdyby) Strategie samorządowe ogromadzały „pozarządowy” potencjał obywatelski, a nie służyły jako dodatkowe narzędzie „porządkowania” lokalnych spraw pod interesy klik i koterii i ogólnokrajowych rekinów;

7.       (gdyby) Ordynacka i podobne korporacje środowiskowe zajęły się profesjonalnym zarządzaniem sprawami Kraju (o, taka Służba Cywilna), a nie grami politycznymi;

8.       (gdyby) Ludzie pokroju Ikonowicza zajęli się bezinteresownym (również politycznie) wspieraniem ludzi nie radzących sobie w nowej rzeczywistości;

9.       (gdyby) Wielo-organizacje społeczne takie jak KPiORP nie stały się łupem graczy politycznych, zresztą nie umiejących ich należycie skonsumować nawet dla siebie;

10.   (gdyby) Paweł Kukiz ogromadzał „indignados”, a nie wyznawców i graczy;

11.   (gdyby) izby gospodarcze umieły przeciwstawić racje przedsiębiorców racjom rwaczy dojutrkowych, a nie robiły za karmę dla cwaniaczków i cwaniaków geszeftowych;

Wiem, idealizuję. Ale tym samym odpieram zarzut, że jestem „dyżurnym krytykiem”. Za mną stoi wiele roboty konstruktywnej, i kiedy marudzę, że „to nie jest kraj dla ludzi” – to wiem co mówię.

Nie twierdzę, że jestem „jedynie słusznym” inicjatorem różnych przedsięwzięć o znaczeniu społecznym. Twierdzę jednak, że nie tylko we mnie siedzi ten skancerowany gen, przez który setki takich inicjatyw musza ustąpić przed tym, co wspiera Nomenklatura, skądkolwiek nadana.