Niech nam żyje i urasta /druga próbka z podróży/

2015-06-07 08:35

 

Choć w moim życiorysie jest kilkadziesiąt samochodów (od pierwszej sierra-combi, poprzez Nivę, Tavrie, Mercedesy i inne europejskie rakiety aż po Jaguara) – nie jestem jakimś zapamiętałym fanem motoryzacji: ot, po prostu człowiek samochód wymyślił, to i człowiek samochodu używa, przy okazji z różną wprawą budując drogi i stawiając bary przy szosach. I oto mam przed sobą ucztę motoryzacyjną.

Zaczęło się od przygotowań w naszej grupie, na którą składała się starowinka „warszawa” 223 i jeszcze dojrzalsza „dacia” oraz „nyska”, a doszlusowały „wołga” z Kijowa, najstarszy z możliwych „zaporożec” ze Lwowa, kilka „dacii” 1100 (bardzo stare „mydelniczki”).

Od świtu samochody były myte, kremowane, polerowane, odkurzane. Przystrajane rozmaitymi flagami, kwiatami, nalepkami. Nie inaczej załogi. Dostałem specjalną koszulke okolicznościowa i czapkę, ale np. trzy damy z czerwonego staruszka „zaporożca” przebrały swój pojazd na „biedronkę” – i siebie też. Mają tę ksywkę od lat. Właściciel kijowskiej „wołgi” i ojciec kilkuletniego „żeki” (Jewgienij, Żenia) – puszczał na cały regulator sowieckie pieśni (zakazane od niedawna w jego ojczystej Ukrainie) i znalazł miejsce na masce dla małej flagi o kolorze purpury rewolucyjnej. I tak dalej.

Komandorem rajdu-zlotu jest Dżiordżio (nie wiem jak się pisze po rumuńsku): młody chłopak, przebrany w kapitański strój z „marynarską” czapką (a tu upał nadchodzi niemiłosierny!). poprowadził nas kolumną na miejsce zbiórki. Ustawiliśmy się w szeregu – i nagle zaczynają się zjeżdżać wszyscy święci: mnóstwo różnobarwnych „dacii” w rozmaitym wieku, dwie „wołgi”, dwa przecudnej urody przedwojenne „bentley”-e, malutki kabriolecik „triumf” spitfire 1500, motocykl „simson”, kilka mercedesów retro, podobnie VW, a całość ukrasił Rolls-Royce, wielki krążownik. Nie było końca zaglądaniu pod maski, wymianom doświadczeń, tłumaczeniu co i jak z pompą, rozrządem, chłodzeniem, bendix-em, zapłonem, nawet lakierem (bo zdarzały się nawet tu cudeńka techniczne). Choć wiedziałem i rozumiałem, o czym się mówi (język motoryzacji jest międzynarodowy), sam z ciekawością też zaglądałem w różne zakamarki pojazdów i silników – to widziałem, jak daleko z tyłu jestem za tymi miłośnikami techniki pierwotnej. W „obrocie” był język przede wszystkim rumuński, ale też ukraiński, rosyjski, węgierski, angielski, niemiecki, polski. Niektórzy przyjechali całymi rodzinami. Małe dzieciaki – widac że przyzwyczajone – czuły się w tym wszystkim jak ryby w wodzie.

W sumie – czterdzieści kilka samochodów, ponad setka ludzi i duch starej motoryzacji. Upstrzone to wszystko ozdobami, kierowcy cabrioletowego „trumfa” – w pilotkach, każdy miał swój szczególik wyróżniający.

Z pomocą policji, wuwuzelując trąbkami, ruszyliśmy na centralny plac Satu Mare (to jest taki duży park otoczony kilkupasmową jezdnią i ważnymi budynkami). Ustawiono nas w dwóch szeregach obok cerkwi. I sie zaczęło.

„Biedronkom” nikt nie dorównał: telewizje i prasa wciąż się nimi interesowały, kurtuazyjnie tylko skierowując mikrofony ku Dżiordżiemu i naszemu Michałowi (Mihai go tu wołają). Może też nasza „warszawa” nie była na podium, ale w pierwszej dziesiątce zainteresowań licznej publiczności – na pewno. Jeśli ktoś mnie zobaczy w internecie (tagi: drum-brun, 2015, Satu Mare), jak psocę przystawiając rogi z palców osobom udzielającym wywiadów, włażąc na czworakach w kadr bentleyom, warszawie, biedronce – niech się nie dziwi: jakoś trzeba się to tej Historii wpisać, a skoro...

Po kilku godzinach kolumna ruszyła w kilkudziesięcio-kilometrową trasę: zwiedziliśmy odbudowany, pełen legend i misterii zamek-fortecę w Ardud, po czym – nie obyło się bez drobnych awarii, usuwanych natychmiast przez międzynarodowy spisem mechaników – wylądowaliśmy w jakimś kurorcie termalnym. Po drodze operator-kronikarz (Łukasz) poprosił mnie, bym zamienił się z nim miejscami: w „nysce” trwał nieustający wyszynk, a on bał się o sprzęt i wygryzł mnie z „warszawy”. Dotarliśmy. O mało co nie zostałem pominięty w rozdziale pokojów (ostatecznie dostałem na własność „trójkę”), bo siedziałem nie odzywając się, a inni rozdrapywali co lepsze kwatery.

Kilka godzin pozostałych do kolacji spędziłem na chlupaniu się i figlowaniu w wodzie. Posród wielohektarowego trawnika.

Kilka basenów niewielkiej głębokości, w każdym jakaś inna substancja lecznicza. Fuj. Ludzie stoją, podrygują, przysiadują, próbują pływać. Będą od tego „fuj” zdrowsi na czymś, tak wierzą.

W kilka osób znaleźliśmy jedyny basen ze zwykłą wodą, też nie największy, o kształtach artystycznych, z wodą o temperaturze Bałtyku marcowego. Ja skakałem, ktoś nurkował, pozostali byli, i to im wystarczało. Agula malowała-szkicowała ludzi, wyszli szczerze i prawdziwie: pofałdowani od lenistwa i żarłoczności, ale ciekawi, interesujący. W ogóle ludzi warto wciąż on nowa odkrywać, na przykład oczami i ołówkiem Aguli.

Mam pecha. Ze względu na nieoczekiwane trudności logistyczne i moją słabą zdolność adaptacji – opuściłem najważniejszą, finalną kolację w pełnym gronie, zanim się zaczęła. Trudno. Na pociechę nadrobiłem zaległości internetowe i obejrzałem finał Ligi Mistrzów.

Rano zaś – włączywszy własną logistykę – popływałem, zjadłem śniadanie, zaraz zamieszę ten tekst na blogu – i zdążę jeszcze na oficjalne śniadanie w grupie. Może będzie gdzie usiąść „między swemi”.