No, i fajnie. Z historii literatury śmiesznej a politycznej

2016-01-13 09:24

 

Jest taka reklama: wychowawca wprowadza grupę młodzieży do jakiejś szybkodajni, dzielnie ogłasza, że stawia wszystkim posiłek, liczy chłopców i dziewczynki, i mówi: piętnaście porcji proszę. Ale jego wyobrażenie o tej sieci fast-food’ów jest siermiężne, młodzież go poprawia: trzydzieści, bo jedne z takim dodatkiem, a inne z takim. No, i fajnie, mówi wychowawca, ale młodzież znów go pognębia kolejnymi wariantami, po każdym on z gasnącym entuzjazmem powtarza „no, i fajnie”.

To się nazywa: popłynąć. Tromtadracko ruszyć jakąś lawinę, którą się świetnie bawi, zanim się nie spostrzeże, że przestało się ją kontrolować.

A, niech tam. Odkładam na chwilę politykę i zajmę się autorem słowa „tromtadracja” (a Czytelnik oczekujący wątku politycznego będzie mile zaskoczony). Jan Paweł Ferdynand Lam urodził się w Stanisławowie, a życie związał ze Lwowem. Prapraprawnuk Szkotów, wnuk austriackiego oficera, syn cesarsko-królewskiego komisarza skarbowego, w męskiej linii był Niemcem, ale po matce Polakiem. I wnętrze duchowe miał chyba polskie, bo nie kontynuował oficersko-urzędniczych tradycji, tylko we Lwowie działał jako powieściopisarz, satyryk, redaktor "Dziennika Polskiego", nauczyciel.

W inteligenckim światku lwowskim Lam nie należał to podpierających ściany. Za Kazimierzem Chłędowskim (pisarzem, pamiętnikarzem, badaczem kultury, satyrykiem, gawędziarzem: „Po Lamie pozostało niemało wyrażeń w galicyjskim słowniku, pomiędzy innymi i nazwa „baciar” określająca indywiduum, żyjące z dnia na dzień, zaniedbane, brudne, zapite, o którym się mówi tylko z pogardą”.

Innym przykładem słowotwórstwa „lamowskiego” jest tromtadracja. To ostatnie pojęcie stworzył Lam, używając go jako synonimu efekciarstwa i krzykliwego wygłaszania mów patriotycznych (por.: Pedia). Przeszło ono do literatury i na deski sceniczne, błyszcząc niemal w każdym popularnym refrenie komediowym:

Śpiewam sobie tromtadrata,
Bom ja tęga demokrata…

Lam miał wyjątkowy talent do kreowania znaczących nazwisk i przydomków. Stworzone przez niego popularne określenie „goguś”, przyjęło się również na długie lata i oznaczało, podobnie jak dziś „Bęcwalski” – młodziana o pustej głowie, wstecznych poglądach i niesmacznej elegancji.

Lam pisywał też w dwutygodniku humorystycznym „Szczutek” (co w baciarskiej mowie oznacza: przytyk, kuksaniec, szturchnięcie). Przewijały tam się dziwne kreatury spod znaku „gogusia”: orszak Preclitschków, „hrabiów Kalasantych”, „Orderowiczów”, „Strachajłów” i innych wytypowanych postaci ze świata mieszczańskiego Galicji. Straszni to byli mieszczanie, wśród których największym postrachem była teściowa, ta z popularnego rysunku w kalendarzu „Haliczanin”, albo jako Dulska afiszująca się moralnością z komedii Zapolskiej, pod tymże właśnie tytułem (por.: Tadeusz Krzyżewski „W humorze retro”. Kwartalink "Cracovia Leopolis". 2010 nr 3).

 

*             *             *

Polska Transformacja stała od początku pod znakiem tromtadracji. Z baciarską fantazją, pośród zadęć i manifestów, likwidowano w Polsce zagrożenie lawinowe poprzez wywoływanie lawin. Wedle słowników lawina – to gwałtowna utrata stabilności i przemieszczanie się: spadanie, staczanie lub ześlizgiwanie się ze stoku górskiego mas śniegu, lodu, gleby, gruntu, materiału skalnego, bądź ich mieszaniny.

Słowniki powiadają: lawina jest najgwałtowniejszą postacią ruchów masowych i stanowi olbrzymie zagrożenie dla ludzi i ich otoczenia oraz infrastruktury. Metodą zwalczania zagrożenia lawinowego bywa sztuczne wywoływanie lawin w zaplanowanych porach przy pomocy umieszczania w zagrożonych połaciach śniegu materiałów wybuchowych lub przez ich ostrzał artyleryjski – ale jest to metoda kontrowersyjna i raczej mało skuteczna.

Miałby Jan Paweł Ferdynand używanie, gdyby żył w czasach transformacyjnej tromtadracji. Tyle że mierzyłby się nie tylko z godnymi satyry przywarami polityków i inteligencji, ale też ze świadomym „strzelaniem lawin” bez oglądania się na niekontrolowane skutki.

 

*           *           *

Kiedy nastawały rządy platformiane, mieliśmy już za sobą dwa „popłynięcia”, pierwsze w postaci „terapii szokowej”, drugie w postaci „czterech buzko-reform”. Ależ się działo! Nikt niczego nie mógł być pewien. Jak to po lawinach – doły (społeczne) zostały przywalone ciężarami nie do ruszenia, to tego skorupiejącymi. Tuskowcy przymierzali się najwyraźniej do „wierceń”: co się da jeszcze odessać z dołów, to się odessie. Osiem lat jednak poświęcono głównie umacnianiu skorupy, którą nazwano „demokracją”.

Na to wszystko przyszedł Kukiz i powiada: strzelamy kolejną lawinę, skorupa się posypie i doły odetchną. Tyle że składzik z materiałami do strzelań górniczych miał PiS i to on ostatecznie spowodował, że dziś nasza „demokracja” porusza się lawinowo w bliżej nieznanym kierunku: tuskowcom grunt się spod nóg usuwa, doły zaczynają coś tam dostrzegać w prześwitach, Europa się pyta, co tam z wierceniami, a baciary „śpiewają sobie tromtadrata”.

Ktokolwiek w tym wszystkim próbuje złapać równowagę – niech przestanie, bo to straszne i śmieszne. Fachowcy od lawin mówią: trzeba się pozycjonować z głową „przeciw lawinie” i rękami „płynąć kraulem grzbietowym”, co ponoć skutkuje tym, że po zakończeniu lawiny jest się płytko pod nasypem, a jak dopisze szczęście – na wierzchu. Tyle, że ów „b-kraul” oznacza, że nie widzisz, dokąd płyniesz…

Wesoło choć goło, głupio, ale zdrowo! To podtytuł jednego z humorystycznych pisemek lwowskich, „Komik polski”.

No, i fajnie