No to kto nam zrobi tę rewolucję…?

2014-05-24 06:55

 

Czy Solidarność historycznie okazała się komukolwiek i do czegokolwiek potrzebna? – zapytał w końcu ktoś spośród słuchających Marka Owsińskiego, jednego z tych, co robili Historię robiąc swoje, a zrobiwszy nie zostali luminarzami.

Marek dziś całą swoją energię poświęca prapoczątkom Solidarności. Zgromadził całkiem pokaźne „archiwum 1980”, na które składają się taśmy z nagraniami obrad, protokoły, wspomnienia uczestników, relacje oficjalne, raporty „bezpieczniaków”, itd., itp. Zna to wszystko na pamięć i stara się ogarnąć sprawę jakimś logicznym porządkiem.

To był proces – tak mówi o tych czasach – który po części był „czynnie wyczekiwany” przez PRL-owski establishment w obliczu wyczerpania się „zdolności lokomocyjnych” zdychającego systemu-ustroju (nic nie działało wedle oczekiwań, a ludzka żywiołowość była „nieżywotna”), ale też był to proces „fermentacji” oddolnej, wynikający z gasnących możliwości przebicia się na powierzchnię z czymkolwiek przez kogokolwiek, taka była systemowo-ustrojowa skorupa, nikomu nie służąca, a pioruńsko ciężka.

To oznacza – domyślam się spomiędzy słów Marka – że znani „bezpiece” dysydenci mieli poniekąd „przyzwolenie i wsparcie”, by doprowadzać rozmaite „sprawy spiskowe” powyżej progu niezbędnej reakcji systemu, z gwarancją wyczuwaną przez skórę, że owej reakcji nie będzie. To nie była współpraca „świadoma”, tylko swoisty duch „oczekiwania, że się cos wreszcie zadzieje”. Zadziało się akurat latem 1980.

 

*             *             *

Mam akurat tę możliwość, że ową refleksję „tarabukową” (spotkania kawiarniane Kolegium Otryckiego, z inspiracji H. Kliszko) mogę na bieżąco porównywać z refleksją „Doświadczenia i Przyszłości” (spotkania klubowe z inspiracji St. Bratkowskiego).  Porównywać – za dużo powiedziane. Oba – nieporównywalne pod każdym względem – sposoby patrzenia na „nowy polski początek”  skupiają inna widownię, mają inną „zamaszystość”, inny skład personalny, inny klimat wspomnieniowy.

Nie umiem o sobie powiedzieć, że jestem kombatantem tamtych wydarzeń, a przecież uczestniczyłem w nich aktywnie. Jako ktoś, kto jechał na „starym wozie” i „nie wyskoczył”, ale też nie miał w nim swojego dobrego miejsca, współpasażerowie raczej dziwili się, co robię między nimi. To odrębna historia, którą jeszcze „przepracowuję w sobie”.

 

*             *             *

Zdołałem wczoraj w księżnico-kawiarni „Tarabuk” przebić się z myślą, którą „mój” Czytelnik zna doskonale: żadnej rewolucji nie robią tak zwane „masy”. Robią ją za każdym razem – od pradziejów – ludzie-środowiska przedsiębiorcze (gospodarczo, artystycznie, społecznikowsko), które w swojej aktywności i w swoich ambicjach napotkały od góry „szklany sufit” systemowo-ustrojowy. Wtedy zwołują Lud pod hasłem „Égalité” (działajcież, jesteście solą wszystkiego), do establishmentu mrużą oko hasłem „Fraternité” (nie lękajcie się, idźcie z duchem, którego my niesiemy, porzućcie swoją skorupę), a sobie rezerwują hasło „Liberté” (nasza jest racja, działamy w słusznej sprawie, potrzebna nam swoboda działania).

I myśl ta została ochoczo podjęta przez uczestników.

A ja jak zwykle zostałem potem sam ze swoim poszukiwaniem, kto to dziś stanowi ową przedsiębiorczą podpałkę, kto rozpirzy 25-letnią skorupę, która każdemu coś „przydepnęła”: temu rozbiła sumienie, tamtemu pokiereszowała życie, tego wyniosła na szczyty arogancji, tamtemu wypłukała z duszy wszelkie kompetencje. Mamy rzeczywistość, która w pojedynczych swoich przejawach jest nielegalna i społecznie nieracjonalna – ale jako całość wpychana jest z mozołem na piedestał, cały porysowany ludzką niedolą, ale wciąż od nowa lakierowany, jakby był tego wart.

Może to i dobrze, że nie jestem na pierwszych stronach spisu jej autorów, za to jestem jej czynnym i świadomym dysydentem…?