O co chodzi z tą dzietnością

2013-05-29 07:57

 

Trudno inaczej niż zajobem nazwać zainteresowanie dzietnością, jakiemu wyraz w kolejnej fali daje władzuchna. Właściwie brakuje już tylko „regulaminu gospodarstwa domowego”, wydrukowanego w poczytnej gazecie, który każdy sobie wytnie i przyklei na lodówce, aby wiedzieć, kiedy, jak i po co robić dzieci, a „po wszystkim” wypełni formularz rozliczający stopień wykonania zadania.

Nie wiem, czy w tej sprawie mam wystarczająco pojemne mózgowie, ale staram się. Policzmy:

  1. W czasach zwanych dawnymi jedną z najważniejszych ról społecznych kobiety było rodzić dzieci. Najlepszym na to sposobem było zamążpójście, potem ten wymóg zaczął więdnąć. Zapobieganie lub „spędzanie” ciąży było pewnie znane od zawsze, ale stało się „normą” całkiem niedawno, więc przeciętna kobieta stawała się „błogosławiona” kilkanaście razy w życiu. Większość potomstwa umierała w dzieciństwie (higiena, epidemie, przemoc), bywało dość często, że matka nie wytrzymywała porodu. Reszty dopełniały wojny i represje. Tak pojęte „rozmnażanie” pozostawało poza jakąkolwiek sensowną kontrolą: zarówno liczba urodzin, jak też przyrost naturalny zależały od czynników wielce przypadkowych;
  2. Wydajność pracy – od czasów zwanych dawnymi do czasów dzisiejszych – wzrosła nie mniej niż tysiąc razy: oznacza to, że przeciętny człowiek współczesny ma potencjał (własny i cywilizacyjny), na skutek którego w jeden dzień jest w stanie wygenerować dochód, jaki tysiąc lat temu generowałby przez 3 lata. Część tej „nadwyżki” – co oczywiste – pochłaniają „zdobycze cywilizacji”, dzięki którym ta wydajność rośnie, ale nie mniejsza część jest „zdzierana” z człowieka pracującego „na koszty systemowo-ustrojowe”, którymi zarządza Państwo. A co z tego wszystkiego zostanie – jest chętnie odbierane licznym przez nielicznych, co już dawno nazwano wyzyskiem i nie ma sensu szukać innego słowa na ten proceder;
  3. Na poziom życia osoby-rodziny-wspólnoty-społeczności-środowiska-społeczeństwa składa się pakiet Przewag i Niedostatków, nie zawsze zintegrowanych w logiczna całość poddającą się ludzkiej kontroli i zarządzaniu: z grubsza można wyróżnić mnożnikujący „kokon cywilizacyjny” (higiena, infrastruktura, edukacja, system prawny, wymiar sprawiedliwości, dziedzictwo i tradycja, ochrona zdrowia, opieka społeczna, administracja, system zatrudnienia, dystrybucja i zaopatrzenie) oraz „habitat toksyczny i destrukcyjny” (kataklizmy, katastrofy, epidemie, klęski, kryzysy, patologie, eksperymenty, wojny, totalitaryzmy, kancery ekologiczne). Wiele z nich jest dziełem – produktem ubocznym – budowania „kokonu cywilizacyjnego”, ale też są generowane przez system-ustrój i grę wszystkich ze wszystkimi o wszystko;
  4. Współcześni osobnicy w wieku „płodnym” zajmują się zakładaniem rodziny i płodzeniem dzieci coraz mniej entuzjastycznie, bowiem znają i mają dużo bardziej atrakcyjne sposoby na wydatkowanie energii, poświęcanie czasu, samorealizację. Zresztą, coraz większa ich część pochłonięta jest rozpaczliwie przede wszystkim przetrwaniem ekonomicznym, i choć tu właśnie, w obszarze biedy, dzietność jest największa – nawet taka dzietność nie zaspokoiłaby oczekiwań zgłaszanych przez polityków;

Gdyby uwzględnić choćby powyższe – widać wyraźnie, że nie dzietność jest problemem, tylko nieroztropne zarządzanie ludzką wydajnością pracy, w większości trwonioną, marnotrawioną, przechwytywaną (R. Gwiazdowski rezolutnie zauważa: na początku XVI wieku chłop pańszczyźniany pracował dla feudała przeciętnie 104 dni w roku, co dziś nazywamy feudalnym wyzyskiem, ale kiedy obecnie pracujemy 164 dni na podatki dla Rzeczpospolitej – uważamy to za przejaw dziejowej sprawiedliwości społecznej).

Jednym słowem: jakieś durnowate, maltuzjańskie dyrdymały na rzecz zwiększenia dzietności albo źle świadczą o poczytalności autorów, albo kryją w sobie jakiś podstęp.

Argument, że dzieci mają zarabiać na rodzicielskie emerytury i opiekować się rodzicami – jest więcej niż infantylny: w tej sprawie wystarczy zlikwidować wszelki system emerytalny i ustawowo zmusić pracowników do oszczędzania we własnym zakresie (pisałem o tym niejednokrotnie), a pozbawionych zatrudnienia zabezpieczać z budżetu na przyszłość i „na teraz”.

Gdyby nastąpił – jakimś cudem – wzrost dzietności o 10% (mniejszy wzrost nie ma sensu i znaczenia) – nie wytrzymałby tego „kokon cywilizacyjny”, który (nie tylko w naszym kraju) jest mocno napięty i wciąż łatany, głównie z tego powodu, że ludzie korzystają zeń bardzo nierówno. Nasiliłyby się też niedobre skutki ze strony „habitatu toksycznego i destrukcyjnego”. A ewentualne pozytywne skutki odłożone byłyby w czasie mniej-więcej o 15-25 lat, przy czym nie ma takiego mistrza ekonomii, który z prawdopodobieństwem choćby 50% zagwarantował sprawność „operacji dzietność”.

Jeśli politycy krajów tzw. Zachodu i krajów wpatrzonych w Zachód (tu dzietność gaśnie) myślą za naszymi plecami o tym, żeby „pęczniała masa ludzka”, która liczebnością zdoła zapobiec „infiltracji” Zachodu przez imigrantów o niepojętych, niesterowalnych cechach psycho-mentalnych i kulturowo-cywilizacyjnych – to niech się nie trudzą, jest oczywiste, że „żywioł tropikalny” (długo szukałem nie-pejoratywnego słowa na określenie głównych fal imigrantów) prędzej czy później wniknie nie tylko w codzienność Zachodu (stwarzając problemy znane Ameryce), np. kontrast między pustą Syberią i Mongolia oraz Azją Środkową a przeludnionymi Chinami aż prosi się o „wentyl wyrównujący” – ale też skorzysta z dobrodziejstw Zachodu, by opanować zakątki ustrojowo-systemowe i przejąć (tak po prostu, bez zadęcia i jakichś wrażych planów) tak zwaną władzę. Chyba że…

I tak dalej…

Skłaniam się jednak ku poglądowi, że całe to zamieszanie prokreacyjne ma taki sam „podkład”, jak walka z globalnym ociepleniem. Jest po prostu znakomitym wytrychem na utrwalenie „kontynentalizacji” (patrz: https://publications.webnode.com/news/patriotyzm-kontynentalizm-globalizm/ albo: https://publications.webnode.com/news/narodami-w-państwa%2c-państwami-w-narody/ ), której najgłębszy sens tkwi w odsysaniu sił żywotnych (i owoców pracy), gromadzeniu ich gdzieś w „centrali” i przetwarzaniu wedle własnego widzimisię. W przypadku dzietności nie mówię wcale o tym, że politycy mlaskają z pożądaniem i dostają ślinotoku na dochody za 15-25 lat (od rodzących się dziś niemowląt), tylko szukają uzasadnienia dla kolejnych „szlachetnych i humanistycznych mega-projektów”, które uchwalą „na dniach”.