O rozwoju zrównoważonym

2018-06-10 07:13

 

Koleżanka wczoraj cierpliwie wyczytywała mi z jakiejś broszury, przez kilkadziesiąt minut, przeciwwskazania dla spożywania tego i tamtego: tu chemikalia, tu barwniki, tu udawacze świeżości, tu alergeny, tu za dużo cukru, tam za mało witamin.

Śmierć czyha w lodówce, spiżarni i generalnie w kuchni. Pomyślałem: złośliwe cegły też czyhająco zwisają z dachów…

Co pan na to – pada pytanie. A ja na to: pani Zosiu, ludzie to wszystko jedzą, piją, coraz więcej, coraz bardziej bez gustu – a przyrost naturalny kwitnie i długość życia rośnie.

Nawet się nie obruszyła, że ja ją tak prosto z mostu… Tak jak ja się nie przejąłem, że mi humor popsuła na jakiś czas, wskazując na obrzydliwość całego procesu odżywiania.

Nie byłbym sobą, gdybym sobie w duszy, pośród ważnych obowiązków, nie rozwinął wątku. Bo ja akurat w sprawach żywieniowych i w sprawie trybu życia mam więcej odruchów niż roztropności. Kiedy chcę jeść albo mnie „suszy” – to po prostu napełniam trzewia tym, co na oko mnie pociąga. I to mi znakomicie wystarcza. Zresztą, czapka również wydaje mi się poręczniejsza niż parasol, choć tym drugim się nie brzydzę.

Nie obywa się bez nałogu. Co prawda: nie palę, nie widziałem narkotyku na oczy, piję raz na miesiąc i to w ilościach symbolicznych, w ogóle słowo „używka” jest dla mnie obce – ale moje zęby zrujnowała Hoop-cola (popieram trucizny krajowe) i słodycze (głównie „krówki”). W gustach i awersjach nie bywam zresztą konsekwentny.

To samo z odzieżą. W młodości przeżywałem okres „szary”, potem okres „akwarelowo-plakatowy”, dziś na zmianę noszę tweedowe marynarki i t-shirty, a czasem to łączę. Generalnie jestem „bawełniano-lubny”, a polyesteru nie znoszę od czasu pierwszych koszul non-iron. Noga w sandale jest mi bliższa niż noga w eleganckim trzewiku, plecak bliższy niż aktówka, rower bliższy niż pojazdy mechaniczne.

Z czapek najporęczniejsza jest „maciejówka”, ale nigdy nie miałem…

Choć głos miewam donośny a wydolność sportowa służy mi nadal – unikam doświadczeń „nagłych”, na przykład krzykliwych kolorów, hałasów cywilizacyjnych, widoków bitewnych i takichż zgiełków. Jestem po prostu umiarkowany, choć czasem furiat.

Książki czytam pasjami, ale do pierwszego zniechęcenia, więc kilka książek naraz też wchodzi w grę. W ogóle na biurku (bez niego mieszkanie dla mnie nie istnieje) mam dużo spraw pootwieranych i niemały bałagan. Książki pożyteczne czytam kilka razy, zaś najbardziej wartościowe – studiuję. Każdemu polecam „Małego księcia” do przeczytania po każdych 5 latach życia. I kilka równie pouczających lektur.

W sprawach artystycznych próbuję się wypowiedzieć w książce „Autografy”, z podtytułem „przegląd piosenki niebanalnej”. Z całego świata. Również rybałtyzmy, ale takie z biglem.

Do teatru nie chodzę: na kilometr wyczuwam „aktorstwo” i mało jest ludzi sceny, którzy mnie przekonują. A filharmonia była zbyt daleko od mojej wioski, bym się wdrożył, przyzwyczaił. Kino porzuciłem dla telewizji, a telewizję dla komputera.

Czasy, kiedy miałem wprawę w grze na kilku instrumentach razem dających „zespół kameralny”, strunowo-smyczkowo-dęto-klawiszowy – już minęły, dziś jestem wyłącznie gitarzystą, ale nadal tworzę własne „dzieła” muzyczne, zaś moja poezja nawet w moich wyrozumiałych oczach pozostawia wiele do życzenia. Poza pojedynczymi perełkami, które się trafiają…

Lgnę do muzyki, plastyki, wyszukanej i pomysłowej architektury. Poezja – mam kilku faworytów współczesnych.

Pasjonuję się ekonomią, historią, kulturami-cywilizacjami, polityką (państwowością), małymi społecznościami (samorządność), głębią człowieczeństwa, sieciami-strukturami-systemami, algebrą i fizyką. Fenomen infrastruktury-urbanizacji wciąż do mnie wraca jako rzecz niepojęta. Nie znoszę zajęć etatowych, pracuję zrywami, interwałami kilkutygodniowymi. W obcowaniu z ludźmi jestem niecierpliwy, ale w głębi siebie rozumiem procesy i ich bezwładność. W wodzie pływam, po drogach „roweruję”, w ogródkach sportowych – ćwiczę. Nic systematycznego, po prostu podtrzymuję sprawność i ćwiczeniami reguluję metabolizm, tak jak czytaniem i własnym „teoryzowaniem” oraz muzykowaniem utrzymuję w gotowości „tranzystory mózgoczaszkowe”.

Biegle mówię dwoma językami (w tym ojczysto-domowym), za to kilka języków opanowałem w stopniu „niełatwo mnie sprzedać za moimi plecami”. Bo czytam we wszystkich językach ONZ-towskich i jeszcze w innych.

Dorobiłem się własnej „filozofii ekonomii” i równie własnej „teorii wszystkiego”. Ostatnio znów sięgam po lemniskatę Bernoulli’ego i w ogóle owale Cassini’ego. Szczególną teorię względności opanowywałem kilka razy i zawsze wyczuwam „niedoróbkę”, ale nie mam wystarczającej motywacji, by ją poprawić (nie śmiej się, to nie bucowatość, tylko owoc poważnego podejścia). Rzecz tkwi w tym, co fizycy nazywają „cząstkami elementarnymi”, a ja w ogóle odmawiam gadania o cząstkach, bo one nie istnieją, tylko są „zakłębieniami” rzeczywistości, zasupłanymi niemal nieodwracalnie, stąd „pomiarowe” wrażenie „cząstki”.

Kiedy wyruszam w miejsca, gdzie potrzebny jest paszport – interesują mnie mikro-kultury, ludzie w sprawach codziennych: w metropoliach realizuję „program obowiązkowy” (znam ponad trzydzieści stolic, kilkanaście metropolii wielomilionowych), ale rajcuje mnie prowincja, głubinka, przaśna wiocha. Tam jest prawdziwe życie i tam jest to co przeciętne, czyli normalność.

Jedyne czym się pasjonuję „do nagłej krwi” – to (nie)sprawiedliwość, potrafię czasem przedobrzyć z interwencją w sytuacjach beznadziejnych. Poza tym od polityki stronię, a polityków uważam w 99% za ludzi wymagających opiekuńczej terapii w warunkach izolacyjnych.

 

*             *             *

I kiedy to wszystko pozbierać do kupy – to ja się rozwijam niewątpliwie w sposób zrównoważony. Mam nadzieję, że się rozwijam…

Nawet jeśli raz na jakiś czas kupuję fast-fooda imperialnej marki, w ściśle standaryzowanych okolicznościach…