O tym, jak się rządzi

2012-10-18 08:10

 

Powojenną Polskę „zaliczyło” 24 Premierów. Niektórzy wytrwali miesiące, inni dziesięć i kilkanaście lat. Kilku nie objęło urzędu nawet. Czas po 1989 roku – to 15 Premierów desygnowanych, w tym Olszewski i Pawlak dwukrotnie, a dwóch zakończyło na samym desygnowaniu (Kiszczak i Geremek).

W dwudziestoleciu międzywojennym, uchodzącym za niestabilny politycznie, mieliśmy premierów w porównywalnej liczbie, w tym rekordzistę Witosa.

Kilku powojennych premierów zapisało się trwale w polskiej pamięci: Bierut jako namiestnik sił zagranicznych, Cyrankiewicz jako bezkonfliktowy celebryta, Jaruzelski za wydarzenia nie-premierowskie, Mazowiecki jako pierwszy „niekomunistyczny" i patron Balcerowicza, Olszewski jako ojciec największej awantury, Buzek jako reformator, Tusk jako gładki miglanc.

W okresie powojennym nastąpiły zmiany struktury władzy oraz zmiany psychomentalne.

Struktura władzy ukształtowana tuż po wojnie (po dyskusyjnym Referendum) była binarna: podpisy pod rozwiązaniami i decyzjami składali parlamentarzyści i ministrowie oraz urzędnicy niższych szczebli, ale rzeczywiste kierunki codziennej polityki wyznaczała PZPR (poprzez akty strzelistych uchwał) i nomenklatura partyjna, dodatkowo „podsterowywana” przez służby sekretne.

Struktura władzy po 1989 roku jest chwiejna: najsilniejszym politycznie organem jest Rząd, na tzw. szczytach rywalizują ze sobą (ale też dokonują transferów personalnych) tak zwane partie polityczne, z których tylko jedna jest partią podręcznikową (PSL: reprezentuje ruch ludowy manifestujący się setkami rozmaitych samo-organizacji, swoistą działalnością gospodarczą, rytem kulturowym), pozostałe zaś w większym lub mniejszym stopniu są gabinetowe, poszukują elektoratu. Mapa tzw. elektoratu nie pokrywa się z mapą sił partyjnych.

Psychomental powojenny był prosty: za wszystko co się w kraju dzieje odpowiada Partia, którą docenia się za dobrodziejstwa i obwinia za nieprawidłowości i porażki. Kto chciał załatwić jakiś problem osobisty albo inicjatywę publiczną – odnajdował „właściwego” partyjniaka i zdawał się na jego ocenę sprawy, po czym działo się wedle tej oceny.

Psychomental „transformacyjny” jest rozedrgany: w powszechnym odczuciu autorem dobrodziejstw i porażek są „układy” na rozmaitych szczeblach (kliki, koterie, kamaryle, Pentagram, Zatrzaski Lokalne), ale pod względem formalnym są one nieuchwytne. Obywatelskie interwencje „sformalizowane” (urzędy, sądy, itd., itp.) są jedyną dopuszczalną formą aktywności, ale nieskuteczną, jeśli się wcześniej sprawy nie „ugra” za kulisami albo poprzez media.

Nie wdając się w bardziej zawiłe analizy, warto zauważyć, że o stabilności Rządu w Polsce (przypomnijmy: obecnie Rząd jest najsilniejszym politycznie organem władzy, silniejszym niż Parlament) decyduje umiejętny marketing polityczny. Jakiekolwiek tarcia „na szczytach” albo zaniedbania Pi-aR-owskie kończą się zmianami w Rządzie, radykalnymi albo gabinetowymi. Za najmniej „zalotnego” premiera uchodzą Olszewski i Kaczyński, za najbardziej – Buzek i Tusk. W oczywisty sposób przełożyło się to na trwałość ich rządów. Nie bez znaczenia była postawa „dodatkowego wicepremiera”, jakim jest w polskiej rzeczywistości Prezydent: kiedy ten był koncyliacyjny – rządy miały się lepiej, kiedy zaś był porywczy – rządom było ciężej.

Największym zaufaniem (mierzonym analizami opinii publicznej) cieszył się rząd Mazowieckiego, a potem Buzka. Dlatego obu tym rządom udało się bez szkody dla siebie wprowadzić najpoważniejsze zmiany ustrojowe (Mazowiecki: pakiet rozwiązań ustrojowych w polityce i gospodarce – Buzek: cztery reformy sfery budżetowej).

Wynik pracy kilkunastu rządów „transformacyjno-modernizacyjnych” jest taki, że Polska z pozycji „najstarszego syna” uzależnionego od suwerena (ZSRR) dotarła do pozycji „dziesiątej wody po kisielu” w niepewnym niczego tyglu europejskim, z pozycji odwiecznego miłośnika pokoju (aż po plan Rapackiego) przeistoczyła się w naiwnego janczara barbarzyńskiego mocarstwa, z pozycji producenta przeistoczyła się w drugorzędną montownię bez własnej myśli produkcyjnej, z pozycji kuźni postępu (choćby S. Kaliski) przeszła do pozycji „ogona” naukowego i edukacyjnego, z którego masowo emigrują tęgie głowy i najbardziej dynamiczna siła robocza. Z kraju inwestującego w infrastrukturę staliśmy się krajem, gdzie infrastruktura jest obszarem najcięższych awarii i zagrożeń. Z kraju zadłużonego na ok. 40 mld $ staliśmy się krajem bilionowego zadłużenia (pominę szczegóły, struktura zadłużenia też odgrywa rolę). Z kraju dychotomii (elity versus masy) staliśmy się krajem krańcowych, trzecio-światowych nierówności społecznych i masowych wykluczeni, ogarniających całe warstwy i regiony.

Degradacja Polski jest dla mnie oczywista, choć zdaję sobie sprawę z tego, że pogląd przeciwny ma silne argumenty. Chyba że zacytujemy: „lepszy mi na wolności kąsek byle jaki – niźli w niewoli przysmaki”.

Niedowiarkom zalecam lekturę raportów i analiz MRR: ministerstwo to niechcący i niezauważenie robi za V Kolumnę „zielonej wyspy”.