Obrzydzenia wzajemne

2013-05-25 07:45

 

Przyjęło się i ugruntowało, że kto w Boga wierzy – od socjalizmu jak najdalej jest, kto kapitałem obraca – tym bardziej wrogiem jest lewicy. Z wzajemnością w obu przypadkach.

Nie będę tu prowadził agitacji, wyrażę jedynie swoje zdziwienie. Bo, na przykład:

Fryderyk Engels, korzystający roztropnie z dorobku swoich przodków na niwie fabrykanckiej własności kapitału (utrzymywał rodzinę K. Marksa i fundował jego aktywność) – był zarazem jednym z pierwszych komunistów, współ-autorem „Manifestu Komunistycznego” (1847/8) i „Święta rodzina czyli krytyka krytycznej krytyki. Przeciwko Brunonowi Bauerowi i spółce” (tyt. oryg. Die heilige Familie, oder Kritik der kritischen Kritik. Gegen Bruno Bauer & Consorten) – 1845, oraz „Die deutsche Ideologie” (Ideologia niemiecka, 1845), samodzielnym autorem kilku znaczących prac, o których trudno mówić „marksistowskie”, bo tworzone były równolegle z twórczością Karola (patrz, np.: Grundsätze des Kommunismus – 1847, Revolution und Konterrevolution in Deutschland – 1851/1852, Die Entwicklung des Sozialismus von der Utopie zur Wissenschaft – 1880), a przede wszystkim kluczowej dla ideologii lewicy pozycji „Dialektyka przyrody” (Dialektik der Natur 1873-1886). Świetnie to opisuje Tristram Hunt: „Fryderyk Engels. Komunista we fraku”, Świat Książki, Warszawa 2012.

Warto zaznaczyć, że np. robotnicza Solidarność (w dobie „festiwalu” skupiająca do 10 milionów ludzi), używając haseł rodem z rewolucyjnej Francji i z manifestu Komunistycznego (wolne związki zawodowe, gwarancja minimum dochodowo-socjalnego, współrządy pracowników w zakładach pracy, a ruchu robotniczego w państwie) – stała pod znakiem Matki Boskiej (noszonej przez Wałęsę „w klapie”) i funkcjonowała jako swoisty aspekt „narodowego kościoła polskiego”, łącząc związkową roszczeniowość z politycznym projektem (Samorządna Rzeczpospolita). Oczywiście, trzeba tu powstrzymać się od jednoznaczności: Kościół w Polsce był ostoją, azylem dla opozycji antyustrojowej (antypaństwowej), był zarazem „przewodnikiem” Ludu, ale sam Lud, a już na pewno doradcy stoczniowi, z Kościołem czy religią nie zawsze mieli dużo wspólnego.

Pośród jezuitów, a szczególnie w środowiskach duchowieństwa  i parafialnych w Ameryce Łacińskiej, swego czasu (po Drugim Soborze Watykańskim, 1962-65) rozpowszechniała się lawinowo tzw. Teologia Wyzwolenia (Teología de la Liberación). Był to ruch, nie bez powodu nazywany „teologią ubogich”, który biorąc za przykład Jezusa, odwoływał się do idei „doczesnej sprawiedliwości” (bez czekania na błogosławieństwa i dobrodziejstwa pośmiertne) i tego, co dziś nazywa się „prawami człowieka”. Była to kontynuacja („redakcja”) idei wspólnot chrześcijańskich (Comunidades Cristianas de Base). Najbardziej znane nazwiska tego ruchu społecznego i zarazem dysputy polityczno-teologicznej, to Gustavo Gutiérrez Merino (Peruwiańczyk), autor „Historia, política y salvación de una teología de liberación” (1973), Leonardo Boff (Brazylijczyk), Camilo Torres Restrepo (Kolumbijczyk), Manuel Pérez Martínez (Aragończyk-Hiszpan), Juan Luis Segundo (Urugwajczyk) y Gaspar García Laviana, (Asturyjczyk-Hiszpan). Wyraz ideom teologii wyzwolenia dano (z poparciem Pawła VI) podczas II Conferencia General del Episcopado Latinoamericano, która odbyła się w sierpniu-wrześniu 1968 w Medellin, zakończonej tzw. „Documento de Medellín”, gdzie mówi się o sprawiedliwości dla „hombre de los pueblos” (prostych ludzi, los pobres), o godności, o eliminacji wyzysku, o pokoju jako godnej formule współżycia, o edukacji, o rodzinie, o obywatelstwie (ciudadania).. Kres burzliwemu rozwojowi tego ruchu (który mimo to trwa do dziś) – dał Jan Paweł II (oświadczeniem wygłoszonym w styczniu 1979, podczas wizyty w Meksyku: ta koncepcja Chrystusa jako polityka, rewolucjonisty, jako wywrotowca z Nazaretu, nie zgadza się z nauczaniem Kościoła).

Liczne encykliki papieskie, te składające się na „naukę społeczną Kościoła” (flagowe: Rerum Novarum, Populorum Progressio, Quadragessimo Anno, Laborem Exercens, Dignitatis Humanae, Sollicitudo rei Socialis), negując kolektywizm (stawiając na rodzinę i wspólnotę oraz wzajemnictwo) – promują subsydiarność: człowiekowi powinny pomagać wspólnoty coraz wyższych szczebli, a jeżeli te nie są w stanie tego dokonać, wówczas powinno to czynić państwo. Zauważmy zresztą, że „rodzina – podstawową komórką społeczną” – to projekt żywcem wzięty z przynajmniej kilkudziesięciu dokumentów ideowo-programowych krajów zwanych „demoludami”. Odrzucany jest też leseferyzm, produkt ideologii liberalnych, promujący niepohamowaną konsumpcję i hedonizm – w to miejsce oferuje się roztropność w gospodarowaniu i używaniu owoców pracy. "Otóż w tworzeniu tych dóbr praca proletariatu jest tak skuteczną, jak i konieczną, czy to w rolnictwie czy w fabrykach. Co więcej, praca ma tutaj taką płodność i taką skuteczność, że bez wahania można powiedzieć, iż praca robotników jest jedynym źródłem bogactw państwa. Przykazaniem więc sprawiedliwości jest publiczna opieka nad pracownikami taka, by z tego co do dobra publicznego dorzucają, tyle przynajmniej z powrotem otrzymywali, iżby sobie zapewnili mieszkanie, odzienie i środki żywności, i by w ten sposób łatwiej mogli znosić uciążliwości życia. Stąd wniosek, że państwo winno popierać wszystko, co w jakikolwiek sposób może polepszyć dolę robotników. Nikomu ta opieka nad proletariatem nie zaszkodzi, a owszem pomoże wszystkim, w interesie bowiem państwa leży, aby nie byli narażeni na nędzę ci, którzy dla wszystkich wytwarzają dobra" – czytamy w Rerun Novarum, i dalej: "Jak jedności społeczeństwa ludzkiego nie można zasadzać na walce "klas", tak właściwego porządku życia gospodarczego nie można zdawać na wolną konkurencję. Z tego nieporozumienia wypłynęły jak z źródła zatrutego wszystkie błędy "indywidualistycznej" ekonomii; puściwszy w niepamięć lub zapoznawszy społeczny i moralny charakter gospodarstwa, sądziła ona, że władza państwowa życie gospodarcze za dziedzinę samoistną zupełnie i niezależną uważać i do niej mieszać się nie powinna z tego powodu, że życie gospodarcze posiada na rynku, to jest w wolnej konkurencji zasadę organizacyjną, kierującą nim o wiele sprawniej, niżby się to przez świadome wtrącenie się ludzi stać mogło. Ale współzawodnictwo wolne, aczkolwiek w słusznych utrzymane granicach uzasadnionym i bez wątpienia jest pożytecznym, życia gospodarczego zupełnie uregulować nie zdoła; wykazało się to aż nadto przekonywająco, skoro zgubne teorie indywidualistyczne zaczęto wprowadzać w życie. Pilna zatem powstaje potrzeba ponownego poddania życia gospodarczego prawdziwej i skutecznej zasadzie organizacyjnej".

Piszę o tym, bo widzę w Polsce wyraźne krystalizowanie się podziałów na trzy środowiska-środowisk: Parafializm (skupiający ubogich bezradnych wokół wiary w opatrzność), Justycjonizm (skupiający biznesowe, artystyczne, społecznikowskie frustracje dotyczące nie-ładu społecznego) oraz  Rekonstrukcjonizm (związkowe i flibustierskie dysydentalia nastawione na obalenie ustroju-systemu, a przynajmniej polityczną zmianę władzy).

Wspólny mianownik tych trzech kierunków myślenia i zarazem postaw politycznych – to kilka charakterystycznych dla naszych czasów zawołań: poszerzenie obszarów swobody, odrodzenie obywatelstwa, ucywilizowanie wymiaru sprawiedliwości, ukrócenie arogancji władzy, zagwarantowanie człowiekowi ochrony godności, poprawa kondycji materialnej każdego. A jednak, mimo to, Parafializm, Justycjonizm i Rekonstrukcjonizm zdają się wzajemnie wykluczać, a nawet sobą brzydzić, sięgając po argumenty kuriozalne, porażające nietolerancją i stereotypami (np. nie rozumiem, jak ktoś taki inteligentny może wierzyć w Boga, albo: każdy, kto jest przedsiębiorcą i zatrudnia ludzi, na pewno jest tępym i bezczelnym wyzyskiwaczem).

Proszę bardzo, można mnie teraz obsobaczać za godzenie ognia, wody i tłuszczu. Zwracam jednak uwagę na to, że prawdziwym wrogiem dobrego samopoczucia ogółu (Ludności) i substancji materialnej (Kraju) jest zarówno sam fenomen Państwa (wyczerpujący swoją historyczną efektywność), jak też ta szczególna warstwa, szczególny typ człowieka, który owego Państwa (i to takiego, jakim ono dziś jest)  będą bronić do upadłego, nie wyobrażając nawet sobie innej rzeczywistości, innego sposobu uspołecznienia.