Oczami i sercem

2017-07-06 11:46

 

No, to zaczniemy od autobiografii. Ale nie dajcie się nabrać, potem będzie też poważniej.

Kiedy byłem całkiem mały, to byłem „ze wsi”. Właściwie nic się nie zmieniło, choć „kopa lat” już za mną, tyle że dziś już odpowiadam za wszystko, co mi się spontanicznie myśli, mówi, i czyni. Staram się zresztą bardzo, by słowo „spontanicznie” (czyli z serca) nie napełniło się pustką.

Kiedy się „jest ze wsi”, w dodatku obok powiatowego miasteczka na Wybrzeżu – ma się ułatwione zadanie. Mleko ma się od krowy, a nie ze sklepu. Ziemniaki ma się w ziemi, a nie „od przyjezdnego chłopa”. Jajka wyjmuje się ciepłe spod gdaczącej kury, szczaw i mirabelki nie rosną na nasypie, jak u pewnego etymologa-łodzianina, tylko na skraju sadu. Drewno się kradnie z lasu, węgiel z hałdy na stacji kolejowej, ziarno dla kur – z PGR-owskiego pola. Politykę ma się w postaci sąsiedzkich awantur i intryg w wykonaniu „dorosłych”.

Tylko do szkoły daleko.

I do „miasta”.

I do spraw, które „miastowym” żyć nie dają.

W sprawach zwanych u nas „polityką” (co tam, panie, w polityce…) – byłem długo „niedorozwojem” i kto wie, czy mi całkiem minęło. Moją drogę wytyczały rzadko zmieniające się portrety wiszące w klasie obok „orła bez czapki”, wierszyki recytowane podczas szkolnych akademii oraz co rok poprawiane lokaty w konkursie „wiedzy o Polsce i świecie współczesnym” – aż doszedłem do szczebla centralnego. Dodatkowo przedłużyłem sobie swój niedorozwój: mając niemały wybór – poszedłem do akademii wojskowej (gdzie też wygrywałem konkursy), aby po 1,5 roku dać się z niej wyrzucić za niepoprawna decyzję życiową, co oznaczało 2 lata ekstra w „normalnym” wojsku.

Nie, całkiem głupi nie byłem. Mam w swoim życiorysie uczestnictwo w harcerskiej delegacji hufca Lębork do Sekretarza Wojewódzkiego, T. Bejma, gdzie jako licealiści-instruktorzy Drużyn Obrony Wybrzeża (niebieskie berety) protestowaliśmy przeciwko wdrażaniu zamiennego konceptu Harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej. Skutecznie: kompromis jaki osiągnęliśmy, brzmiał HDOW-SPS, czyli panu bogu świeczkę, diabłu ogarek. Może dlatego, że Towarzysz, sam mieszczuch „ze wsi”, bywał na naszych obozach i manewrach, znał nas po prostu. A może dlatego, że towarzyszący nam nasz nauczyciel polskiego i „nad-harcerz” – był aktywistą PZPR, o czym dowiedziałem się po latach… Mieliśmy zatem taką „podmiotowość sterowaną”.

Kiedy zatem wstąpiłem w szeregi wielkomiejskich żaków – miałem wiele do nadrobienia. Mimo zwycięstw w konkursach nie znałem elementarza, złożonego z takich nazw i nazwisk jak Piłsudski, Katyń, Październik 1956, marzec 1968, Przemyk, Kuroń, ROPCiO – bo nawet jeśli obijało mi się to o uszy – to jako odbicie po wielu zniekształceniach.

Są takie sytuacje – niekiedy trwają miesiącami i dłużej – kiedy człowiek robi milion rzeczy naraz, niby rozmyślnie – ale jest w amoku, w takim stuporze, jak mówca przed tłumem: patrzy na tłum, a nie widzi twarzy. Więc ja tak miałem jako działacz studencki. Po raz pierwszy w życiu miałem przed sobą dziesiątki szans, i robiłem wszystko, co się nawinęło. Obozy studenckie, dyskusje „o polityce”, referaty na konferencje, imprezy klubowe i „integratki” akademikowe. Robiłem się dorosły, ale „z nawrotami”.

Oczywiście, że przyszedł czas, by się „opowiedzieć”. Zwłaszcza, że nastał rok 1980-ty, a potem Stan Wiadomy. Podam przykład, jak sobie próbowałem radzić.

SGPiS (dziś SGH) – to była kuźnia „czerwonych kadr” dyrektorskich dla polskiej gospodarki i administracji. Należałem do tej „mniej zorientowanej politycznie” połowy studentów, choć działałem nad-aktywnie. Sierpień dopadł mnie jako wiceszefa Studenckiej Akcji Naukowej Łomża’80. Ponad setka studenckich kół naukowych „wspierała” w trybie obozowym ówczesne Województwo Łomżyńskie, na przykład moje „rodzone” koło naukowe ekonometryków oszczędziło w prosty sposób koszty Browaru Łomżyńskiego, rozwiązując tzw. zagadnienie transportowe (optymalizacja zaopatrzenia i zbytu). Każdy robił dobrą robotę, a przyświecała nam chęć zabawy, nagroda w postaci rzeki piwa i patronat Komitetu Wojewódzkiego. Kiedy zaś wróciliśmy po wakacjach do Warszawy – było już „po ptokach”: Porozumienia w Szczecinie, Gdańsku i Jastrzębiu podpisane, nawałnica strajkowa nabierała rozpędu, przepychanka medialno-uliczna rozgorzała na dobre. Powstawał NZS i ponad 20 innych organizacji studenckich. Temperatura rozmów rosła. Do tego stopnia, że pana rozpoczynającego roczny wykład z filozofii zapytałem bezczelnie, z jakich pozycji będzie nas szkolił. Po latach doceniam jego odpowiedź: w tym co robię i myślę staram się być marksistą.

Bezwiednie wykorzystałem wtedy swoją „wsiowość”, co owocowało, iż „rozmaitość organizacyjna” wolała rozmawiać ze mną, naiwnym animatorem wspólnego frontu studenckiego, niż z szefem uczelnianego SZSP, który nie otrząsnął się z nawyków „pana na włościach” (wiem, Zygmunt, przerysowuję). A kiedy zamieściłem w uczelnianej „Relacjosondzie” cykl artykułów „Upadek samorządu” (wtedy wszyscy raczej byli przeciwnego zdania), a do tego współ-animowałem debatę nad jeszcze ciepłą encykliką „Laborem exercens” (Zygmunt, ukłon i szacun) – to poczułem, że jestem rozpoznawalny pozytywnie, i wybaczano mi takie „proreżimowe” akcje, jak głosowanie (poprzez wstawanie, w Auli Spadochronowej) przeciw strajkowi, jaki potem „bez mojej łaski” nastąpił w trybie ogólnopolskim. Nadal zresztą uważam, że rolą ucznia i studenta jest uczyć się, a dopiero „po drodze” działać, bo co innego robotnicza wiara, która wypracowuje dochód i nas, żaków, utrzymuje. Mimo to wspierałem – osobiście – brata, który jako uczeń strajkował w swoim Technikum Leśnym.

Z czasem coraz bardziej świadomie i bezwzględnie wykorzystywałem swoje usytuowanie „organizacyjno-polityczne”: tylko będąc „bliżej reżimowej strony” mogłem organizować przedsięwzięcia absolutnie obrazoburcze, np. debaty, konferencje, wtedy ważne. Każdy inny spotkałby się z szykanami „typu uniwersyteckiego”, z relegowaniem włącznie, a mnie „jedynie wychowywano” (tak poznałem ówczesnego sekretarza SGPiS-owskiej organizacji partyjnej, Kajtka Rosatiego, dziś ważnego polityka liberalnego).

 

*             *             *

Przez szuwary i mokradła oraz topiele lat 80-tych przeszedłem suchą stopą, choć z odciskami, robiąc „karierę” w ruchu studenckich kół naukowych (aż na „samą górę”), imprezując gitarowo na studenckim Osiedlu Przyjaźń, a z czasem organizując poważne projekty, na przykład „sieć inkubacyjną” dla nagle wyzwolonej przez Rakowskiego przedsiębiorczości.

Wtedy nie rozumiałem, że „należało” trzymać się ZSP-owskiej „wiary” (w obu znaczeniach tego słowa), i uciekła mi ona w biznesy czy politykę, a ja zostałem jak ten „wieśniak”, na marginesie. Strata to – czy zysk? Na pewno uniknąłem paskudnego geszefciarstwa, choć swoją normę paskudztw, nieco innych, i tak zaliczyłem. To są paskudztwa z tych, które się czyni, by się nie dać do reszty zmenelić, by nie usiąść pod płotem albo pod odpustową dzwonnicą, z dziurawą czapką…

 

*             *             *

Transformacyjna Polska, zaserwowana nam przez Solidarność, stała się dla nas wszystkich czymś jak „roller-coaster”. Wypadaliśmy dziesiątkami tysięcy na każdym zakręcie. Już nikt nie wiedział, co było lepsze: bezustanna, totalna zadyma strajkowa czasu niedawnego, czy transformacyjne rodeo, w którym rzadko komu udawało się utrzymać w siodle.

Wtedy podjąłem pierwszą i zarazem jedyna decyzję polityczną: jestem „oddolny”, zawsze po stronie gniecionych, rozrywanych, mielonych, deptanych, przeciw nieludzkiemu systemowi-ustrojowi. Może się to niektórym wydawać lewactwem, ale to był powrót do moich spontanicznych, wsiowych korzeni: istotą człowieczeństwa jest godne minimum, a dopiero począwszy od tego można się bawić w Rynek, Demokrację, Wolność. Bo człowiek głodny, nieodziany, cuchnący niedostatkiem i chory – nigdy demokratą i obywatelem nie będzie: ani nie ma na to czasu, ani zapału, ani nie wie z czym to się je.

Powrót świadomy, nareszcie świadomy, i zarazem ostateczny, bez względu na koszty.

Miałem swój rosnący biznes – ale zanim on zbankrutował (pozdrawiam cwaniaków) – zdążyłem zebranymi tysiącami podpisów i czynem wesprzeć antywałęsowskiego kandydata na urząd Prezydenta RP. Sztab Tymińskiego – mówię o pomieszczeniu w PKiN i o większości ludzi – to dzieło w dużej części moje (dowody – w książkach autoryzowanych przez pana Stana). Zainicjowałem potem  Ruch na Rzecz Pokrzywdzonych – który mi nie wyszedł, za to wyszedł Andrzejowi Lepperowi, a potem Kukizowi. Dziś jestem całym sobą za Dr’em Mateuszem Piskorskim, który doświadcza tego samego „hejtu” ustrojowego, jaki spotkał Tymińskiego i Leppera, a Kukiz go uniknął, bo się skiepścił. Wszyscy grzeszyli „oddolnością”, i za to System-Ustrój ich pożarł-pożera.

Mimo, że raz po raz wypadałem z „roller-coastera”, aż weszło mi to w krew i stałem się politycznym „podskakiewiczem” – nie straciłem „instynktu naukowego”. Moje twarde dyski i publikacje oraz wystąpienia na konferencjach i w redakcjach aż kipią od „krytycznej analizy” ustroju i od „konstruktywnych projektów” systemowych. Dolegliwie odczułem i odczuwam to, że „nie załapałem się” z „wiarą ZSP-owską”, bo może byłbym wtedy skuteczniejszy. A może bym zaczął „krakać jak i oni”…?

 

*             *             *

Od mojego startu w szkole podstawowej nr 5 w Lęborku, co oznaczało pasmo sukcesów edukacyjnych i harcerskich – minęło grubo ponad półwiecze. Doznałem przekleństwa „życia w ciekawych czasach”, udało mi się przeżyć w jednym kawałku wspomniany „roller-coaster”, który zresztą nie zwalnia. Z wyżyn doświadczenia patrzę na – dziś już wybitnych – małolatów, którym gratuluję najczęściej sukcesów, ale wytykam, że są mało „wsiowi”, choć mogliby, a nawet powinni.

Budowanie gospodarki dla samej gospodarki, państwa dla samego państwa, mediów dla samych mediów – to zwykłe paskudztwo, pożenione z niechlujstwem.

Należę do Większości, która najczęściej jest milcząca (choć różnie bywa): to jest Większość nie mająca nic wspólnego z owczym pędem, za to coraz bardziej świadoma perfidii swoich „przedstawicieli i reprezentantów”. Tych zaludniających Decydenturę wszelkich kolorów, i tych wymachujących podskakiewiczowskimi flagami.

Taka Większość skazana jest albo na zdechnięcie pod płotem, jak Andrzej Filipiak, który się samo-podpalił kilka lat temu przed URM, albo na ustawiczne próby, aż może któraś „zaskoczy”.

Ja próbuję, i dobrze mi tak. Na ten „zaskok” liczę…

 

Wiem, że dziś wypadałoby pisać o Wielkim Gościu z Czupryną. Ale mam wrażenie, że mimo wszystko trochę o jego wizycie napisałem…