Osobiste uzasadnienie

2018-02-25 14:37

 

/mojej – JH – kandydatury ordynaryjnej na funkcję Przewodniczącego/

Kiedyś – pełniąc funkcję V-ce w Radzie Uczelnianej SGPiS – kandydowałem na Przewodniczącego. Ale – jak to w życiu – w sprawę wdała się polityka. Dla „czynników” spoza ZSP byłem mało „gwarancyjny” (był rok chyba 1983), z 25 organizacji młodzieżowych SGPiS przyjaźniłem się z każdą, szczególnie z NZS (mógłbym o tym niejedno napisać). O tym, że już nie wchodzę grę – poinformował mnie, uwaga, ten kto zamiast mnie „wchodził w grę” (takimi misjami obarczano wtedy młodych, sprawdzających się). Rzecz odbywała się w studenckim „Chlewiku”, na antresoli (już nie ma tego bufetu w SGH).

Wiem, wiem, są inne wyjaśnienia zmiany kandydata na kilkadziesiąt godzin przed głosowaniami…

Moją odpowiedzią była rezygnacja z funkcji V-ce. Dajecie sobą sterować – wściekłem się – to beze mnie. I kiedy „zebranie” zaczęło przygotowywać się do głosowania nad moją decyzją (była cicha instrukcja, by nie przyjąć mojej rezygnacji) – wziąłem tornister i zapytałem w drzwiach: i co, siłą mnie zatrzymacie na funkcji? Zdrowia życzę.

Tą opowieścią „ostrzegam” szanownych „ordynariuszy”, że pełnione funkcje traktuję dosłownie, nawet jeśli są „drukowane”, a szczególnie nie znoszę, kiedy jakaś organizacja, której oddaję serce, jest sterowana „spoza” albo przez przesadnie feudalnego „właściciela”.

Tą opowieścią chcę jednocześnie przyjaźnie zachęcić Tatę Mariana do powrotu na funkcję: nikt tu Ciebie nie traktuje jak „malowanego” prezesa, tyle że środowisko nasze jest szybsze w zgryźliwym komentowaniu niż w konstruktywnej robocie. To nie Twoja wina, zwal to spokojnie na poprzedników, a pokażę Ci z pamiętnika przykłady „pacyfikowania” inicjatyw, co z czasem uczyniło nas „bezradnymi”, choć całą młodość spędziliśmy na dawaniu świadectwa naszej zaradności.

I trwaj, Tato Marianie, nie trzaskaj drzwiami, jak młody Herman.

 

*             *             *

Najczęściej kandydatami na rozmaitych przewodniczących – jak świat długi, stary i szeroki – są osoby znane i w miarę powszechnie akceptowane „towarzysko”, mające (u)znany dorobek. Powiedziawszy powyższe – ogłaszam się kandydatem kontrowersyjnym.

Stowarzyszenie powstało jako organizacja byłych aktywistów ruchu studenckiego prowieniencji PRL-owskiej, deklarując od początku otwartość na wszystkich innych związanych (zwłaszcza niegdyś) z przestrzenią akademicką. Gdyby obecny lider jednej z „osobnych” partii urodził się wcześniej – nazwałby Ordynacką siedliskiem „złogów PRL-owskich”. Ten kompleks – niestety – nam jeszcze dolega, choć nasze dorosłe dzieci PRL-u nie znają.

Za fundament Stowarzyszenia uważam fakt nie dający się podważyć: nadal trzon kadrowy Ordynackiej to są ludzie, którzy w swoich niespotykanie wczesnych latach (czasem jeszcze jako studenci) współzarządzali „normalnymi”, choć młodzieżowymi przedsiębiorstwami i organizacjami, w takich dziedzinach jak art-kultura, bratniactwo-spółdzielczość, turystyka, nauka-wydawnictwa, badania społeczne, projekty socjalne, dyplomacja, „wymiar sprawiedliwości”, zagospodarowanie mienia wspólnego, prasa codzienna i periodyki, a nawet inwestycje. W kilku z tych obszarów brałem udział „oddolnie”, a w miarę dorastania bywałem w kierownictwach. Moje ulubione zajęcia w organizacji (lub przy organizacji) studenckiej to tramping, organizowanie obozów „0”, ruch studenckich kół naukowych, wystąpiłem też w kilku przeglądach artystycznych w roli „mięsa”, jako tło dla prawdziwych artystów. Najwyższa z pełnionych funkcji oficjalnych – to przewodniczenie Ogólnopolskiej Radzie Nauk Społecznych oraz sekretarzowanie Komisji Finansów RN ZSP.

W Stowarzyszeniu należę do „kohorty”, która najaktywniejsza była na przełomie lat 70/80, czynnie uczestnicząc w życiu publicznym w dobie „festiwalu Pierwszej Solidarności”. Mam – do 18 marca – lat 60. W ramach tej kohorty nie cieszyłem się nigdy zaufaniem biznesowo-politycznym, co oznacza, że nie byłem użyty w transformacyjnym „desancie nomenklaturowym”, który dał lewicy (tzw. postkomunistycznej) wiele wybitnych postaci w czasach po 1989 roku. W ogóle mam niewyparzoną gębę w sprawach, w których karierowicz powinien udawać, że jednych rzeczy nie dosłyszał, a inne rozumie aż nadto dobrze.

Moim życiorysem chwalę się na swoim blogu: https://publications.webnode.com/news/szkic-mojej-biografii/ (blogowanie z różną intensywnością uprawiam od wielu lat). Jestem harcerzem (phm),  socjalistą (PPS) i chrześcijaniniem (korzystam z prawa nie obnoszenia się z wyznaniem). Od początku jestem nieufny wobec Transformacji: po latach rozumiem to tak, że Polska słabuje na kondycji i słabnie w przestrzeni międzynarodowej niezależnie od rządów, ich barwy, kształtu i zadęcia – ale siły rodzime i zagraniczne, które „jemiołują” na polskich porażkach – wynoszą pod niebiosa łaski i błogosławieństwa, jakich Polska zaznaje. Widzę – i moi blogowi Czytelnicy są przeze mnie wciąż od nowa, wciąż inaczej o tym informowani – że Polska jest przepoławiana w kilku wymiarach: geopolitycznym, społeczno-gospodarczym, ideologicznym (zwłaszcza na tle historii ostatniego stulecia), a nawet ideowo-teologicznym (nie mylić z wyznaniowym).

Mam społecznikowskie ADHD. W ciągu swojego życia zgłosiłem dziesiątki inicjatyw, z których co najmniej kilkanaście zaliczam do udanych, ale też część z nich „nie odpaliła”.

1.       Jeśli jesteś w czymś lepszy od innych – powiadam i czynię – to nie dyskontuj tego „pod siebie”, tylko zrób co się da, by inni byli równie dobrzy jak ty.

2.       Wybacz drugiemu – powiadam i czynię – że nie jest on tak doskonały, jakbyś od niego oczekiwał.

3.       Zrobię wszystko – powiadam i czynię – byś mógł swobodnie wygłaszać w mojej obecności swoje poglądy, ale pogonię precz, jeśli swoje poglądy będziesz narzucał jako obowiązujące prawo.

Staram się być „miękki”: kiedy widzę, że ktoś mnie „obrabia” – nie wchodzę w hejt, tylko udaję że myślę, iż on się zakapućkał. Ale kiedy ktoś szuka guza – to proszę bardzo.

Uważam, że zamiast „dzień dobry” – polską powitaniową formułką powinno być „czy mogę ci w czymś pomóc?”. Szczere, poparte gotowością do pomożenia.

Moją największą wadą towarzysko-polityczną jest to, że nie cierpię złej woli w dyskusji, a także – idąc za profesorem M. Turskim – nie pochwalam ciemniactwa i nieuctwa, które każe tym bardziej stanowczo twierdzić cokolwiek – im mniej się w sprawie douczyło. Mam wręcz alergię na niekompetencję, zwłaszcza jeśli chorują na nią ludzie z tytułami lub funkcjami: ci zresztą lubią z wyższością i pogardą pouczać takich jak ja „obywateli Piszczyków”. Mam też alergię na ludzi, którzy z mołojecką wprawą równają z murawą czyjeś wystąpienia, sięgając po wszelkie możliwe argumenty, poza jednym: merytoryczne podważenie choćby jednego akapitu.

Mój projekt polityczny – taki też mam, bez tego uważałbym się jako inteligent za kastrata – nazywa się Osada Obywatelska: to projekt oparty na zasadzie: kandyduj sam, skoro coś potrafisz, a nie wybieraj innego, do którego w swoich sprawach będziesz musiał pisać podania.

Jeśli swoje kandydatury zgłoszą Jacek Kozłowski, Edward Gwoźdź albo Andrzej Orecki – prawie na pewno wycofam swoją kandydaturę. Wolałbym jednak, aby Ordynacka trwała przy Tacie Marianie, bo nie dokończył swojej pracy nad zobowiązaniami, które podjął. Jestem z nim duchem i gotowością do czynu, jestem z nim w jego frustracjach życiowych i politycznych, a my wszyscy, którzyśmy go wybrali lub „tylko” przyjęli do wiadomości – mamy psi obowiązek wesprzeć go w przezwyciężaniu zakrętów (tak robią przyjaciele i współ-piwosze), a nie zgryźliwie komentować, zyg-zyg-marchewka. Nawet jeśli powie – odwalcie się, nie mam żadnych problemów.

NAPISZĘ TU, PONIŻEJ, TROCHĘ SŁÓW O MOICH „ORDYNACKICH” WYOBRAŻENIACH: NIE BĘDZIE ICH MAŁO, ALE NIE WSZYSTKO TRZEBA PRZECZYTAĆ. TO I TAK NIEWIELE W STOSUNKU DO TEGO, CO PISZĘ W SPRAWACH OKOŁO-ORDYNACKICH OD LAT (ŁATWO ZNALEŹĆ).

 

*             *             *

Środowisko, które nie tworzy wciąż nowych wartości, nie dokłada do społecznej puli swoich inicjatyw sygnowanych-znakowanych środowiskowo – jest martwe i zdechłe, zwłaszcza środowisko inteligenckie. Tuszę, że tacy nie jesteśmy. Ale jeśli jesteśmy – to ukłony w stosunku do niekrótkiej listy zapełniającej historię Zarządów Stowarzyszenia.

 

*             *             *

Od lat trwa w naszym środowisku biadolenie o tym, że powinniśmy – a jakoś nam nie wychodzi – pokusić się o sformułowanie tzw. think-tanku. Że tylu pośród nas ludzi z mózgami, a jeszcze więcej z tytułami, tymczasem nie istnieje głos środowiska ani w przestrzeni politycznej, ani w debacie publicznej.

Otóż mój pogląd w tej sprawie jest taki, że korpus ludzi z ambicjami i zacięciem „intelektualnym” nie musi swojej jakości pokazywać zabierając głos w każdej sprawie pochwyconej przez mediastów (nie mylić z dziennikarzami, którym ukłon), a przede wszystkim nie ma obowiązku wypowiadać się zawsze na TAK albo NIE. Łatwa jednoznaczność – to domena ludzi małych, szczególnie hura-polityków albo hunwejbinów nierzadkich idotyzmów.

Wyobrażam sobie – na przykład – 60-80-stronicowy esej zawierający nie tyle jednoznaczną wypowiedź w sprawie zmian polityczno-ideowo-ustrojowych po 2015 roku, ile „licencjacką”, porządkującą prezentację racji obecnych w Polsce w tej sprawie, racji ZA, racji PRZECIW, racji OBOK, racji ALE O CO CHODZI. Esej zakończony wyłuszczeniem „paradygmatu” społecznego, co do którego wszyscy się chyba zgadzamy: obywatelstwo, demokracja, pluralizm.

Podobnego „eseju” wymaga rozliczenie z Transformacją czy zauważenie „przyszłości” w postaci analizy propozycji Mateusza Morawieckiego. Zastanówmy się, czy nas stać – reprezentujących różnorodność profesji i niemałe doświadczenie – na takie eseje (może je pisać grupa, może je pisać ktoś pojedynczy, ale za każdym razem niezbędne będzie publiczne „absolutorium-kolaudacja” środowiska).

Nie raz przypominałem w tym gronie swoją „ordynacką” inicjatywę sprzed kilku lat, obliczoną na 2 lata, o nazwie Forum Inteligencji Polskiej: 40 krążących po Polsce konferencji na najbardziej uwierające tematy: Człowiek, Kultura, Praca, Obywatelstwo, Samorząd, Państwo, Innowacja, Ustrój, Geopolityka, itd., itp. Patronat nad cyklem przyjął Marszałek Józef Oleksy, do tego stopnia się zaangażowawszy, że poczułem się w obowiązku listownie przypomnieć mu, kto rzecz zainicjował i poczuwa się do roli „redaktora wydarzeń”. Kto mnie zna, ten wie, że dużych konferencji trochę w życiu zrobiłem, więc sprawa nie była ponad moje (właściwie Komisji Edukacji i Komisji Kultury) siły. Ale była ponad zdolność akceptacji mojego „rodzonego” środowiska, czy może kierownictwa…

Nie uważam się ani za Proroka, ani za Mojżesza, ani za Jezusa w sprawach organizacji przedsięwzięć konferencyjno-sympozjalno-seminaryjno-wydawniczych. Ale czyż nie mielibyśmy dziś na każdej uczelni co najmniej jednego apostoła „think-tankowości”, gdyby Forum „wypaliło”? Może to wyjaśnia moje ówczesne frustracje…

 

*             *             *

Podam Wam pewien niedawny epizod z mojego życia, który pokazuje, jak konsekwencja i wyrazistość poglądów-postaw pomaga w obecności pośród ludzi, w tyglu intelektualnym, politycznym, artystyczno-kulturowym.

Otóż od początku jestem aktywnym szaro-uczestnikiem Kongresu Obywatelskiego, wieńczonego dorocznie na Warszawskiej Politechnice od ponad dziesięciolecia przez gdański Instytut BnGR, pod okiem i rękami Dra Jana Szomburga. Pan Szomburg jest jednoznacznie liberałem, czyli moim ideowym „czarnym krukiem”. Ale szanuję tę inicjatywę i wielokrotnie zabierałem w jej ramach głos „oddolny i szary”, nie stroniąc zresztą od podskakiewiczowskich mejli do Instytutu po zakończeniu każdej z edycji Kongresu Obywatelskiego.

Myślałem, że pisuję na Berdyczów i działam jako swobodny, niezauważalny strzelec. Tymczasem kilka tygodni temu zadzwonił do mnie (na prywatny telefon) pan Dr Jan Szomburg indagując mnie na okoliczność dalszych losów Kongresu (bo frekwencja „ustabilizowała się”, bo zasilanie maleje, bo ogólnie atmosfera polityczna nie sprzyja, itd.).

Pan Jan mówił-pytał, a ja „pod kopułą” cały czas zastanawiałem się, skąd znalazłem się na jego „krótkiej liście” do konsultacji problemu, wobec którego powinienem być co najwyżej „reagującym odbiorcą”, a nie uczestnikiem telefonicznej ankiety.

Pozwoliłem sobie wobec rozmówcy na „arogancki i brutalny” zakaz myślenia w kategoriach „czy kontynuować”. Kongres Obywatelski – powiadam – to już dziś „firma”, a przede wszystkim dobro publiczne. Potem, już pisemnie, wskazałem na „niedostatek”, zasugerowałem, by niektórymi tematami-panelami kongresowymi zajęły się same środowiska (np. edukacyjne, artystyczne, przedsiębiorcze), by to nie była impreza „odgórna”, tylko „partnerska-obywatelska”.

I kiedy już rozmowa chyliła się ku zakończeniu, pozdrowiłem pół-żartem „ziemię gdańską”. Mówiąc, że robiłem maturę w Lęborku, itd. I oto otworzył się zupełnie nowy wątek: okazało się, że obaj skończyliśmy ten sam „ogólniak”, podobny zestaw kadry nauczycielskiej zapamiętaliśmy.  W magiczny sposób z człowieka „obcego” zapytywanego „z nieznanych powodów” o losy dużego przedsięwzięcia – stałem się „kolegą z liceum”.

Oczywiście, bez przesady, nie zbrataliśmy się na tym tle. Ale tak właśnie powinno działać środowisko inteligenckie: ludzie odnajdują się dlatego, że są aktywni, wyraziści i konsekwentni, uczciwi w swojej robocie, a jeśli przy okazji odnajdą łączący ich element „ławy piwnej” – to tym lepiej.

 

*             *             *

Otóż gdybym był Włodzimierzem Cz. – od ładnych lat istniałaby w Polsce „Fundacja Czytelnicza”, czyli sieć punktów biblioteczno-wydawniczych, niosących pod strzechy zarówno odruch sięgania po książkę, jak też samodzielnych, autorskich prób eseistycznych, reporterskich, poetyckich, graficznych. W świecie teleinformatyki to jest zadanie dla każdego poważnego człowieka, który ma trochę grosza.

Gdybym był Marianem K. – natychmiast po odejściu z „telewizora” powołałbym „Fundację Kibica”, która żyłaby z organizowania kampanii na rzecz chwały polskich dokonań w dziedzinach sportowych. Marian ma tylu znajomych w środowisku dziennikarskim i taki temperament, że po roku rozdawałby karty, na przykład rzucając „infamię” na dopingowiczów i uruchamiając symboliczny (może przechodni) Puchar Idei Olimpijskiej.

Gdybym był Krzysztofem Sz. – wydusiłbym z funduszy ekologicznych środki na „ogólnonarodową powszechną listę szans i zagrożeń” w dziedzinie ekologii i sozologii, po czym powstać musiałaby „księga instruktażowa” dla każdego wyobrażalnego rządu.

Patrzę od lat na losy naszej Fundacji Bratniej Pomocy, która w cherlawy i nieco infantylny sposób wspiera nielicznych – a czasem nic nie robi – choć mogłaby wziąć na ząb problem nazywany w Polsce „wykluczeniem” (żyje przecież jeszcze i dobrze się ma nasz „symbol dobroczynności” z lat dawnych, Krzysztof P.). Nie mówię o egzaltacjach, tylko o analizie „syndromu chorobowego” w postaci „państw w państwie” i „kultu europejskości” ponad jakiekolwiek racje, co zaowocowało kilkudziesięcioma organizacjami pokrzywdzonych-oburzonych, zaś ruch ten został fatalnie przeżuty i wypluty przez lidera jednego z ugrupowań dzisiejszego Parlamentu.

 

*             *             *

Czym się różnię

Tym się różnię, że nie robię polityki tam, gdzie może ona tylko napsuć i napytać problemów. Kiedy ktoś coś mówi do mnie – to nie zastanawiam się, co on chce ugrać, tylko traktuję dosłownie to co on mówi. Podobnie, jeśli robi (czyni). Naiwność?

Uważam, że 99% roboty parlamentarnej to sprawy, które leżą w kompetencjach referenta gminnego, a wessanych w tryby państwowe dla celów zgoła nie Obywatelom i Państwu służących.

Jestem w opozycji do poglądu Włodzimierza, wygłoszonego przed laty na Czackiego (w NOT: było nas tam kilkuset), wciąż powtarzanego: bogaćmy się, a kraj będzie bogaty naszym bogactwem. Nie będzie, słowo daję. Wolę apel: ubogacajmy Kraj, a wtedy każdy się na to wspólne bogactwo załapie.

W ogóle lubię takie rozmowy na argumenty.

Całkiem niedawno napisałem notkę na temat wypowiedzi Włodzimierza na FB, w której zwrócił się do kilku osób po imieniu (w tym chyba też do mnie) słowami: Wojtek, Mirek, Janek, jesteście nam potrzebni. Ładnych parę lat reagowałem na takie słowa, tego lidera – tak jak brzmią. Ale swojej notce dałem wyraz doświadczeniu. Otóż napisałem – i nadal tak sądzę – że „jesteście nam potrzebni” oznacza w rzeczywistości: nic nie róbcie na własną rękę, nie myślcie broń boże po swojemu, czekajcie co my wymyślimy i włączcie się. Patrz: https://publications.webnode.com/news/jestes-mi-potrzebny/

Wiecie co – trzaśnięcie drzwiami przez Mariana odbieram w tych właśnie kategoriach. Większość z nas uwierzyła, że jest komuś potrzebna i czeka, sącząc piwo co pół roku, aż nas „zawołają”. A ONI nie wołają…

I Marian się zwyczajnie wkurzył, bośmy tacy czekający, sparaliżowani nienadchodzącym wołaniem. Tyleśmy robili wcześniej, przed laty, a dziś już tylko trwamy, co najwyżej czasem nas poruszy jakiś gest „senatora”. Tak wyglądać ma organizacja byłych liderów…?!?

 

*             *             *

Od początku Stowarzyszenie uprawia „dekownictwo ideowe”. Przy czym nie mówię o kolorze sztandarów i impulsach poruszających serca-sumienia, tylko o dziwnym wycofaniu, kiedy mówimy o sprawach oczywistych dla społecznika: obywatelstwo, samorządność, oddolność, służebność władzy, społeczna kontrola spraw, itp.

Może dlatego, że mamy w sobie odruch zgody na to, co w nas wmawiał (wmawiał…?) Michnik przy okazji „afery lubczasopismowej”. Wypowiedź ówczesną Włodzimierza przed Komisją (potem mi zapewnił, że sam wszystko przygotował) uważam za majstersztyk, pokazał bowiem, że to akurat nie my, tylko środowisko Gazety W. jest kamarylą. Ale akurat pojęcie „grupy trzymającej władzę” przylgnęło DO NAS i „śmy się” żachnęli. Podobnie jak wtedy, kiedy pochlapało nas (i nie tylko) określeniem „wykształciuchy” (za Pedią: słowo wykształciuch w języku polskim stworzone zostało przez Romana Zimanda jako tłumaczenie rosyjskiego pojęcia „obrazowanszczina” wymyślonego przez Aleksandra Sołżenicyna: określa ono ludzi, który zdobyli formalne wykształcenie, ale nie są w stanie sprostać ideałom inteligenckiego powołania, ma więc to słowo charakter deprecjonujący, ale zdaniem Bronisława Wildsteina wyłącznie dla osób spełniających warunki wyznaczone przez Sołżenicyna, tj. tych, którzy dzięki władzy bolszewików zniszczyli i zastąpili tradycyjną inteligencję).

Może żachnęliśmy się, bo Wildstein, ziejąc siarą, jednak nas w coś trafił…?

Przezroczystość społeczna (brak wrażliwości na sprawy społeczne) – to najcięższy nasz grzech zbiorowy. Jest w środowisku naszym wiele przykładów wspierania „mniejszych” przez „większych”, ale równie wiele jest przykładów odwracania wzroku od ludzkich problemów, i to tylko dlatego, że „w niego nie warto inwestować”.

 

*             *             *

Nie obrażę się (powtarzam), a wręcz przeciwnie, wesprę – jeśli tacy Koledzy jak Marian K., Edward G., Jacek K. czy Andrzej O. „zwędzą” mi któreś z powyższych akapitów (bierzcie wszystko, to jest zdrowe i szczere) i staną w szranki o funkcję Przewodniczącego. Dodatkowo sądzę, że „jeszcze nie czas” na kandydatury z pokolenia znającego rok 1980 jedynie z podręczników: to nie szowinizm, tylko pragnienie, by ci którzy świadomie i czynnie uczestniczyli w procesie przemian ustrojowych – dokończyli zadanie „wyskalowania” Stowarzyszenia. Bez tego utoniemy w morzu „nowoczesnych” organizacji NGO, aktywizujących się przede wszystkim wokół projektów euro-państwowo-funduszowych, czyniąc swoją pozarządowość – paradoksalną.

 

Jasiek Herman

 

PS:

Odpowiem tu, pod notką na FB, na sto pytań (jeśli będą). Jeśli po tylu odpowiedziach nadal będą się pojawiać pytania – zrozumiem, że szkoda gadać…