Państwo a sumienie

2010-04-10 08:07

Państwo a sumienie

/Bush wiedział o niewinnych w Guantanamo? Ha, ha! I co z tego?/

 

Mam nadzieję, że średnio przygotowany czytelnik rozróżnia między państwem i społeczeństwem, między państwem a krajem. Ja piszę o państwie.

 

Jeśli ktoś chciałby do spodu zapoznać się z państwem tworzonym i wciąż rozwijanym bez podstawowych hamulców moralnych, estetycznych, politycznych, kulturowych, ekologicznych, i tak dalej – to zapraszam do Ameryki. Tfu, znów ta „kalka”: do United States of America zapraszam.

 

W czasach uważanych za dawne, choć tak nie jest, hordy pionierów-odkrywców, poszukiwaczy przygód (zwanych awanturnikami), ludzi skłonnych do ryzyka – a niedługo potem całe statki ludzi prostych zdesperowanych biedą we własnych krajach – zaczęły eksplorować północno-amerykańskie przestrzenie, których końca nie było widać. Między nimi byli przedstawiciele jakże cywilizowanego państwa, imperium brytyjskiej Korony, i to oni rozpowszechniali myśl oraz praktykę zaprowadzania ładu prawnego pośród „wolnej amerykanki”. Mniej-więcej 10-15% pierwszych przybyszów europejskich (tych, co to marzyli o gospodarowaniu „na swoim”) uznało, że faktycznie, jakieś prawo być musi, pozostali przemieszczali się na zachód. Mieli dość prawa w swoich rodzimych krajach, nie po to stamtąd nawiali.

 

Zalążki państwowości – zamaszyste z nazewnictwa, a w rzeczywistości mające taki tyci-tyci wpływ na ówczesną rzeczywistość pionierską, jak ma dziś Karzaj na rzeczywistość kraju afgańskiego – podążały za tymi bezpaństwowcami na Zachód i bezczelnie im się podlizywały. Nazywało się to: ekspedycje, forty i jakoś tak militarnie. Jakie to państwo!

 

Wynik zaś tego wszystkiego był taki: dość dobrze funkcjonujące mikro-cywilizacje północno-amerykańskie, które w „normalnych” warunkach mogły trwać w swoich normach jeszcze tysiąclecie, zostały zdeptane jak mrowiska. Można sobie wyobrazić żyzne pole mieniące się łanami zbóż, podeptane przez brutali z miasta, którzy w jego środku budują dom, bo dom to cywilizacja, a zboże zawsze kiedyś odrośnie. Dziś podobnie traktuje się Amazonię, ale już na oczach świata, więc ostrożniej, choć z takąż bezczelnością. Tak zwani Indianie zostali pozbawieni swoich terytoriów, możliwości pielęgnowania swojej kultury (nie mylić z folklorem), poddani zostali fizycznej eksterminacji, wybijano im dla sportu stada, wycinano lasy, kradziono zebrane dobra i cenności, przejmowano co ładniejsze dziewczęta, „sprzedawano” im choróbska, patologie, używki, narzędzia mordu, których sami zaczęli używać niekoniecznie w zbożnych celach. Na koniec łaskawie pozostawiono im rezerwaty.

 

Znacie to słowo? Rezerwaty! Czytamy w Wikipedii, że „władze kolonialne wyznaczały ludności tubylczej rezerwaty i inne wydzielone terytoria, by oddzielić Indian od obszarów przeznaczonych pod osadnictwo, eksploatację bogactw naturalnych, przemysł, transport i inną zewnętrzną działalność. Czasami były to obszary wyznaczane Indianom teoretycznie na stałe (dopóki trawa będzie rosnąć, a rzeki będą płynąć..., choć w miarę rozwoju kolonizacji zwykle je redukowano). Kiedy indziej były to twory z założenia tymczasowe, mające istnieć do czasu takiego czy innego rozwiązania "problemu indiańskiego". Na rezerwaty wyznaczano zwykle tereny marginalne – odległe od skupisk ludzkich, niedostępne i z punktu widzenia ówczesnych władz mało atrakcyjne”.

 

Takiej eksterminacji zastanych ludów Historia dotąd nie znała. Kozacka aneksja Syberii za carskie łaski, nawet Stalinizm to mały Pan Pikuś. Za to znała i wspierała tę eksterminację raczkująca amerykańska państwowość: instytucja szeryfa, marshalla czy jakoś tak – to instytucja legalizująca społeczno-polityczno-gospodarczy twór lokalny, jednoczący „przedsiębiorczą” kamarylę kilku rodzin i gang kryminalistów działających z mocy prawa, czyli pod wodzą szeryfa (pozostali kryminaliści byli ścigani, a „niezrzeszeni” osadnicy – dyskryminowani poprzez stronniczą interpretację sporów). Nie dziwota, że w takiej atmosferze upowszechniła się też instytucja linczu, przedstawiana w westernach jako niewinna zemsta ludu na osobnikach patologicznie niegodnych, a w rzeczywistości narzędzie w rękach cyników skumanych z miejscową „elitą”. Ilość spisków, najazdów, kantów na umowach, zbrodni, spekulacji, rugów, czystek, gwałtów, agresywnych przejęć – „spontanicznych” albo obmyśliwanych nawet w politycznych centralach – nie pozwala nawet najbardziej naiwnym sądzić, że Ameryka ukonstytuowała się na szlachetnych ideach pionierskich osadników.

 

Państwo USA ma takie same korzenie, jak wciąż sprawniej legalizowana korporacja Pruszkowa w Polsce, która zaczęła od chuliganki i geszeftów, potem weszła w gangsterkę i mafijność, w tym około-polityczną, a teraz ruguje z biznesu porządnych ludzi, zabierając „notarialnie” wielomilionowe firmy i obiekty każdemu, kto nie płaci za możliwość dokończenia inwestycji czy funkcjonowania na ryku.

 

Kiedy już Ameryka okazała się krajem „od morza do morza”, może nieco wcześniej – wyszło na to, że nie ma kim orać pól i w ogóle gospodarować w obejściach. Co robi pionier z gębą pełną frazesów o wolności i przygotowujący Konstytucję na miarę tysiącleci? Ano, zatrudnia bandziorów, którzy mu z Afryki przywiozą gotową siłę roboczą. Nie ma co się rozgadywać, cały świat widział, co jest grane. To był drugi, powtórzony „akt założycielski” Ameryki.

 

A co robi USA od mniej-więcej stulecia na niwie ekonomicznej? Ano, rozgląda się po świecie, gdzie kto coś wynalazł, wykształcił się, dogrzebał się cennych kopalin – i dawaj, jak od zawsze, wojenka pod jakimś „wolnościowym” pretekstem, albo kosmiczne wynagrodzenia dla ludzi wyrywanych rodzimym krajom, byle swoje talenty oddawali Ameryce, a nie zapyziałej ojczystej prowincji. A najlepiej przejąć rozmaite rozwiązania i firmy, wyglądające na seksowne i smakowite. Drenaż dóbr materialnych i intelektualnych z całego świata – to dzisiejsza Ameryka. Trzeci jej akt założycielski. Poczekajmy jeszcze kilka dziesięcioleci, a okaże się, że Goethe, Dostojewski, Chopin i Kopernik to Amerykanie, całkiem przypadkiem urodzeni w Europie. Konfucjusz czy Gandhi też, to oczywiste! Ten typ tak ma, po prostu, że wyłapuje z całego świata wszystko, co można u siebie przeżuć i – wyeksploatowane – wypluć, kiedy zaś wypluty zgłasza pretensje – zamknąć w największym w Historii gułagu amerykańskiego systemu penitencjarnego.

 

Kiedy słyszę, że Ameryka to światowy rozsadnik wolności, gniazdo swobód obywatelskich, zagajnik szansy dla każdego, ostoja myślenia o przyszłości – to mam złe odruchy żołądkowe. Bo nie da się przecież tak mówić o kraju niewyobrażalnej wprost inwigilacji, represji za wygląd lub poglądy i za nietypowość, terroryzmu państwowego, największego producenta broni, wręcz przysłowiowego zakłamania, prezydentów ciurkiem, co do jednego, mających kłopoty z praworządnością, prawdomównością, przyzwoitością, empatią, znajomością geografii nawet. Gdzie obszar polityki to lobbystyczny bazar w najgorszym wydaniu. Gdzie wspiera się zawsze i konsekwentnie złodzieja przeciw okradanym, byle ten złodziej był dość duży, by finansować życie polityczne. Gdzie wspiera się bandytę przeciw ofiarom, byle bandyta był dobrze „pozycjonowany” politycznie. Gdzie propaganda sukcesu i ideologia tego co szlachetne święci tryumfy mimo oczywistej praktyki dowodzącej czegoś wręcz przeciwnego. Gdzie prawo jako zbiór przepisów jest dla mafii wykształconych cwaniaków niemal wirtualną grą, w której nie liczy się ani prawda, ani winność-niewinność, ani sprawiedliwość – a tylko kasa i sukces zwycięzcy.

 

Należę do międzynarodowej wspólnoty duchowej, w której pielęgnuje się oczyszczającą normę: nie odpowiadasz za grzechy swoich przodków. Niezależnie jednak od tego należę też to tej większości Ludzi, która powiada: nie korzystaj z dobrodziejstw, które spadły na ciebie po grzesznych przodkach, a już broń boże nie kontynuuj procederu przodków, bo wtedy ich najczarniejszą przeszłość bierzesz na siebie tak, jakby ona była świeża, prosto z pieca.

 

Co mnie obchodzi bałwan z Teksasu nie umiejący nazwać stron świata, który wiedział o niewinności połowy więźniów Guantanamo! Ten człowiek – watażka-biznesmen z dzikiego zachodu - dzień w dzień podejmował – swoje, niewymuszone - decyzje o ukatrupieniu tysiąca bogu ducha winnych ludzi na całym świecie, o wyzuciu ze wszystkiego całych społeczności, a przede wszystkim o tym, by jego mega-szajka zwana USA (państwo) miała się dobrze, za wszelka cenę, nawet za cenę kraju i ludzi w nim zamieszkujących.

 

God bless America!

Kontakty

Publications

Państwo a sumienie

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz