Pan tu nie stał

2018-12-27 08:25

 

Słyszę i widzę, że się „naród” egzaltuje drobną, choć ważką okolicznością formalną. Otóż podobno (nie sprawdzam, nie widzę potrzeby) Ukraina po secesji z ZSRR (białowieski spisek w Wiskułach w wykonaniu Jelcyna, Szuszkiewicza i Krawczuka) zaniedbała procedurę zarejestrowania swoich granic państwowych w jakichś ONZ-towskich rejestrach.

Po grudniu roku 1991 Ukraina była wielokrotnie „uznawana” przez społeczność międzynarodową (choćby na mocy KONWALIDACJI), w jej sprawie zawierano ważne porozumienia (choćby memorandum budapesztańskie z grudnia 1994), nikt nie negował dokonywanych kilka razy głosowań-wyborów wyłaniających „samostijne” władze Ukrainy.

Granice Ukrainy nie muszą być uznawane przez sąsiadów w odrębnych traktatach, jeśli wszyscy owi sąsiedzi (z Rosją włącznie) mają ustanowione punkty graniczne w konkretnych miejscach i po partnersku traktują ukraińską obsługę podobnych punktów „vis a vis”. W tych punktach tysiące razy dziennie dokonuje się kontroli dokumentów świadczących o obywatelstwie ukraińskim i adnotacji upoważniających do przekraczania granicy. Sami mieszkańcy Ukrainy – również w województwach będących dziś spornymi na wschodzie kraju – nie mieli przez całe pokolenie problemów z istnieniem granicy. Wyjeżdżając za granice – którąkolwiek – legitymują się aktualnym paszportem Ukrainy.

Ktoś bystry zauważy: w ten sposób Krym nadal trzeba traktować jako część państwa ukraińskiego.

Otóż nie. Tak zwana społeczność międzynarodowa nie neguje faktu, że na Krymie odbyło się referendum 16 marca 2014 na terytorium Republiki Autonomicznej Krymu oraz w Sewastopolu: wzięło w nim udział czynny ponad 80% upoważnionych, prawie wszyscy zadeklarowali TAK w odpowiedzi na pytanie „Czy jesteś za ponownym zjednoczeniem Krymu z Rosją na prawach podmiotu FR?” Państwo ukraińskie – podkreślmy: istniejące, uznawane przez świat) nie zdołało zapobiec temu referendum (czyli nie sprawowało realnej kontroli nad Krymem). Wszelkie opowieści o naruszeniach-oszustwach referendalnych nie dadzą się obronić w kontekście (w obliczu) frekwencji, wyniku realnej (bez)władzy Kijowa.

Zupełnie czym innym jest obywatelskie nieposłuszeństwo wschodnich prowincji ukraińskich (ich władz?) wobec państwa kijowskiego. Jest on tej samej miary – choć forma jest radykalnie inna – co próba secesji Katalonii. Niezależnie od tego, że jestem zwolennikiem przewagi samorządności nad państwowością – kontrola państwowa Ukrainy nad spornym terytorium jest „lepszej próby” niż kontrola „samorządów” separatystycznych. Moskwa nie sprawuje na tym terenie żadnej państwowej kontroli, choć „miesza”. Są to zatem tereny sporne, ale ukraińskie. Trwa nierozstrzygnięty spór (a nawet wojna domowa), który obejmuje również teren tzw. Morza Azowskiego – ale spór w warunkach państwowej kontroli ukraińskiej.

Mam w sobie przekonanie, że po stronie państwa ukraińskiego leży obowiązek „zresetowanego” podejścia do sprawy autonomii tej części kraju. Najprościej byłoby pewnie zezwolić mieszkańcom na podwójne obywatelstwo (co wyjaśniłoby rzeczywiste stanowisko każdego z mieszkańców), a następnie tak skonstruować (stymulować) samorządne władze, by doświadczały komfortu opieki ze strony obu państw (patrz: Andora). Wiem, że to brzmi utopijnie, naiwnie, „pro kremlowsko” nawet. Dalsze jednak negowanie wchodnio-ukraińskich sympatii prorosyjskich – to ekonomiczna zguba dla tej ludności i niewykorzystane szanse rozwoju.

Przede wszystkim jednak warto zrozumieć, że Ukraina – po nieudanej UE-skiej próbie przechwycenia Ukrainy (Wilno), wbrew międzynarodowym ustaleniom – dziś jest to terytorium konsekwentnie współrządzone przez USA (począwszy od rządu Jaceniuka po Euro-Majdanie), zatem dzia łania na wschodzie tego państwa są przede wszystkim w interesie zamorskim, nawet jeśli nie przestaniemy zaklinać rzeczywistości oskarżając Rosje o agresję. Ciekawe, czy Ameryka okazałaby się frajerem (tego żąda od Rosji), gdyby południowo-zachodnie stany wszczęły pro-latynowską rebelię (tego próbował wszak Hitler).