Parlamentaryzm

2018-06-27 19:00

 

Kiedy jakieś Państwo (organy, urzędy, służby, legislatura, wyposażone w regalia, prerogatywy, immunitety) pozbawione jest parlamentaryzmu – to można powiedzieć, że ono akurat nie jest współczesne. Nie chodzi o jego zacofanie (czy nadzwyczajną postępowość): ono jest po prostu „obce” pośród państw, jakie współcześnie uznajemy za normalne.

Mówię tak, przekonany o tym, że parlamentaryzm to sztuka kolegialnego rządzenia elit Krajem i Ludnością, oparta na uzgodnieniach legitymowanych społecznie.

Otóż ta sztuka jest w Polsce w wyraźnym odwrocie.

U podstaw tej rejterady poza wyobrażenia o „demokracji” leży znacząca, odczuwalna przewaga władzy po stronie Grupy Trzymającej Klucze. Polska idzie tym kursem od mniej-więcej 100 lat: samoorganizacja państwowa – pomijając walny wpływ na ten proces ze strony ówczesnych globalnych potęg – naznaczona była aroganckim samowładztwem uzurpatorskich elit, które od zarania Niepodległości stawiały bardziej na „kadrowe” siły mające oparcie w organizacjach militarnych i pozamilitarnych, a nie w środowiskach społecznych czy regionach ludnościowych. Wyjątkiem był pierwszy rząd Ignacego Daszyńskiego.

Nie ma tu nic do rzeczy „usprawiedliwienie” w postaci historycznego doświadczenia kontynentu europejskiego, gdzie w okresie międzywojennym rej wodziły „kadrówki” faszystowskie i „matryce” wolnomularskie.

Po II Wojnie Światowej – i nie zwalajmy tu winy na bolszewizm, skoro najwięksi idole tego czasu to apodyktyczny Gomułka i jowialny Gierek, obaj samowładcy z natury – dwa najbardziej rozdemokratyzowane żywioły przedwojenne, czyli ruch socjalistyczny i ruch ludowy – zostały okastrowane z dostępu do władzy, a ich demokratyczny dorobek w postaci dziesiątków multi-inicjatyw lokalnych, samorządowych, spółdzielczych, wzajemniczych, samopomocowych, dobrosąsiedzkich – został najzwyczajniej wyrzucony do kosza. Słyszę dziś przy okazji kampanii przed jesiennymi głosowaniami, że doświadczenie animacji społecznych, przywoływane przez PSL i PPS – jest oczkiem w głowie np. lewicy.

Słyszę, ale nie widzę.

Przedwojenna „demokracja legionowa” stała pod znakiem kultu Kasztanki i Dziadka, powojenna zaś – Towarzysza Wiesława i Dobrypana Edwarda. Na szczęście, człowiek wyniesiony na ramionach Solidarności okazał się takim „z dziada panem”, że wystarczył Tusk czy Kaczyński, aby go zmarginalizować, przy czym pierwszy z nich – dokonawszy czystek w założycielskiej ustrojowo Platformie – uprawiał sejmową udawankę, dając ukłon wobec sztafażu parlamentarnego, ten drugi jednak – równie skłonny do czystek – już się za bardzo nie cacka z Suwerenem. Obaj zresztą są – z punktu widzenia parlamentaryzmu – siebie warci.

Za to obaj są bożyszczami „swoich” formacji. Tuskowi najwyraźniej „wybacza” elektorat aktywne uczestnictwo w „nocnej zmianie”, wrogie przejęcie żywiołu obywatelskiego, aktywny udział w In-europejskim anszlussie, na koniec bananową rejteradę z funkcji premie rowskiej na funkcję euro-biurokraty. Kaczyńskiemu równie chętnie i łatwo wybacza się „piąto-kolumnowe” PC, a ostatnio eksperymenty z konstytucyjnymi organami Państwa i oryginalne podejście do roli większości parlamentarnej.

Tuskowi wybacza się, bo jakimś swędem udało mu się objąć w ludzkiej wyobraźni posadę apostoła Społeczeństwa Obywatelskiego, Kaczyńskiemu wybacza się, bo skupia w sobie antyruską, anty-komunistyczną, bogoojczyźnianą wyobraźnię co najmniej połowy Nad-Wiślan-i-Odrzan-oraz-Za-Bużan.

Parlament w tych okolicznościach jest „własnością” tego i tamtego lobby całkiem konkretnych „elit”, a interesy środowisk społecznych i regionów ludnościowych – nadal są „panem” polskiej polityki.

O tzw. dżentelmenerii parlamentarnej – nawet nie wspominam.