Po bandzie

2012-11-14 07:34

 

 

/to nie jest notka o sporcie/

Sport żużlowy to dyscyplina, w której wygrywają motocykliści potrafiący najlepiej pokazać, jak nie należy eksploatować dwukołowców i dróg. Najlepiej to widać na łukach, kiedy jedynie przednie koła trzymają mniej-więcej kierunek, a reszta motocykla lata od sasa do lasa, sam kierowca podpiera się nogą gruntu, nikt nie włącza kierunkowskazów, towarzystwo przepycha się łokciami, bywa, że jeden wjedzie w drugiego, stąd wielu żużlowców dożywotnio utyka.

Jest też inna dyscyplina motocyklowa, zwana beczką śmierci, uprawiana w lunaparkach: jest to drewniany tor w kształcie wielkiego pucharu, po którym jedzie od wewnątrz kaskader, ku uciesze gawiedzi odpłatnie zasiadającej nad górną obwódką kielicha. Wykorzystując prawa fizyki motocyklista, rozpędziwszy się, pozostaje wraz z motocyklem w pozycji poziomej, utrzymywanej dzięki prędkości: gdyby zwolnił – spadnie na dno z hukiem, połamawszy pojazd i siebie.

Obie dyscypliny związał w jeden pęczek znakomity polski sportowiec, Jerzy Szczakiel. Moi cioteczni bracia z Opola opowiadali mi, co ten człowiek wyprawiał na treningach Kolejarza: zamiast dziwować po żużlowemu, starał się tuż przed wirażem trafić kołami w styk między torem a bandą (tor poziomo, banda pionowo). Kiedy mu się udało – przyspieszał i pokonywał łuk dwa razy szybciej niż inni, potem już tylko trzeba było równie zgrabnie oderwać się od styku i po prostej na pełnym gazie dojechać do następnego wirażu.

Swoje najważniejsze zwycięstwo Jerzy zdobył w okolicznościach tak dziwacznych, że tylko pogratulować. Dość powiedzieć, że dwa razy mijał w pozycji „zaraz spadam” leżącego na torze legendarnego Ivana Maugera, którego opatrywali fachowcy, bo biegu nikt nie przerwał.

Ktokolwiek nie zna mitów i prawd o Jerzym Szczakielu – może dziwić się poczynaniom naszych mistrzów polityki. Nie dość, że stworzyli dla siebie odrębne przepisy ruchu, które w normalnych warunkach oznaczają łamanie kodeksów, to jeszcze często sami porzucają te dziwaczne reguły, by poszaleć na politycznej beczce śmierci. Kontuzje, a nawet trupy polityczne sieją się gęsto, ale nie przeszkadza to „najlepszym” zdobywać mistrzostwa z wykorzystaniem jazdy po bandzie, niezgodnej ani z „regułami dla szaraków”, ani nawet ze specjalnym „kodeksem wyczynowym”.

Ekipa, która trzyma Polskę od kilku lat, wykazuje szczególny talent w „ekwilibrystyce narracyjnej”. Przede wszystkim wmawia skutecznie pospólstwu, że jej nie obowiązują normy, standardy i reguły przeznaczone dla tegoż pospólstwa. Potem zaś uprawia polityczny ni-to-hazard, ni-to-gambling, nie trzymając się nawet tych specjalnych zasad, które prawem kaduka stworzyli na własny użytek. Publika zaś z przejęciem śledzi te wyczyny wlepiwszy ślepia w ekrany telewizyjne, wczytując się w rubryki prasowe, między wierszami godząc się na te pożałowania godne praktyki, godząc się też na coraz droższe bilety tego widowiska.

„Nienormalna normalność” dosięga nas coraz częściej, ostatnio co kilka tygodni. Wydaje się, że nasi mistrzowie nic innego już nie robią, zamienili się w lotną drużynę kaskaderów i wraz ze swoim cyrkiem rozwieszają wciąż nowe plakaty, a na nich sprzeczne z rzeczywistością i zdrowym rozsądkiem ogłoszenia o kolejnych próbach bicia rekordów absurdu. Na przykład ten kontredans z exposé wygłoszonym ni w pięć, ni w dziesięć, po roku nowej kadencji, ostatecznie nazwanym „informacją”.

Oto słyszę najnowsze, dzisiejsze ogłoszenie: w pogoni za uciekającym „dopięciem” budżetu nazywa się wszystkich, którzy dla oszczędności skręcają papierosy w specjalnych maszynkach, zamiast drogo kupować gotowe wyroby – to są – uwaga – producenci wyrobów tytoniowych, łamiący akcyzowy monopol Państwa! Maszynki się rekwiruje, „producentów” się „domierza” niczym badylarzy za komuny, prokuratorzy usłużnie „kontrasygnują” ten idiotyzm. Tylko czekać, jak całodzienną wyprawę z Grodziska do Warszawy w celach zarobkowych, urzędowych i rozrywkowych nazwie ktoś „wyjazdem zorganizowanym” i zacznie wymagać nie tylko zrzeszenia się w jakiejś izbie turystycznej, ale też zażąda wpłaty gwarancyjnej na wypadek bankructwa (czyli utraty zatrudnienia).

Na początku tego nieustającego turnieju Polska usłyszała, że zasłużyła na cud. Kabaret zaśpiewał na-wpół po czesku: „Donald marzy, żeby było miło, żeby się spełniło, żeby polskie ludzie taplali się w cudzie”. Rzeczywistość przerosła kabareciarzy, nawet tych skupionych na „harataniu w gałę”. Co chwilę okazywało się, że największe biznesy rządowe załatwiane są podczas tajemnych spotkań na cmentarzu, że sezonowa, półroczna rola klucznika europejskiego jest ważna niczym  europejskie przywództwo, że największa katastrofa polityczna w Historii badana jest i wyjaśniana jak stłuczka sąsiadów na parkingu powiatowym, że najdroższe stadiony piłkarskie świata nie służą rosnącej na nich trawie, zaś podczas deszczu trzeba odwoływać ważne mecze, bo nie da się rozciągnąć nad nimi efektownego dachu, i do tego trzeba zmieniać przepisy prawa, aby dopuścić do ruchu drogi, które miały być autostradami, a w rzeczywistości są kopalnią bankrutów i źródłem zaopatrzenia dla złodziei materiałów bitumicznych. Jakby tego było mało, ekipa straceńców ostatecznie przechodzi do następnej rundy w pozycji lidera, po czym (i przed czym) zaczęła przemeblowania: resort najbardziej wrażliwy objął facet o temperamencie gogusia, na „odcinek sportu” rzucono osobę o żenującym poziomie rozeznania spraw, główny dyplomata zaczął grać „pod siebie”, liderzy weszli w fazę szorstkiej przyjaźni. Ekipa konkurencyjna, która odkryła, że istnieją jakieś poważne sposoby na politykę, co rusz jest wpuszczana w jakieś maliny. Drobniejsi „czelendżerzy” podskakują jak małolat chcący cokolwiek zobaczyć zza pleców roślejszych liderów.

Publika – jak zwykle rozentuzjazmowana, jak zwykle zapomina, że w gruncie rzeczy chodzi o świetny ubaw jej kosztem.

Z napięciem czekamy, jakie nowe numery wywiną ekwilibryści.