Po co Ameryce Kuba?

2016-03-21 06:56

 

Z góry uprzedzam, że dyrdymałami nazywam uwagi o szerzeniu demokracji, troskę o kubańską diasporę na Florydzie i podobne sensacje.

USA mają „w głowie” dość uproszczoną mapę świata. Zresztą, zamiast globusa mają rozkład lotów. Wygląda ona następująco:

1.       Na północ od Ameryki jest Kanada, a na południe Meksyk;

2.       Całkiem-całkiem na południe są nieprzyjazne kraje latynoskie;

3.       Za wodami Atlantyku jest skłonna do różnych egzaltacji Europa;

4.       Za wodami Pacyfiku są Chiny, wróg śmiertelny;

5.       Chiny sąsiadują z Rosją, Indiami i prawie z Iranem

6.       Zwornikiem między Azją, Afryką i Europą jest Arabia, a w środku „nasz” Izrael;

I to cała mapa. Ameryka nie myśli o świecie kategoriami małych kraików, tylko całymi połaciami kontynentalnymi. Przeciętny (większościowy) Amerykanin nie jest w stanie poprawnie wymienić stanów sąsiadujących z jakimś wybranym losowo stanem. A już podać mu nazwę jakiegoś losowo wybranego państwa świata…?

Więc Kiedy Obama wybrał się na Kubę, to tak jakby się wybrał na W-y Bahama albo na Hawaje: ciepły morski klimat, tylko reżim nieposłuszny.

Karaiby – to przestrzeń całkowicie opanowana przez USA. Jeśli jakiś wyspowy kraj tego regionu nie jest terytorium zależnym formalnie – to na pewno wisi na garnuszku amerykańskim. Też bym tak zrobił na miejscu Jankesów, jeśli zważyć, że „normalne” kontynentalne kraje Ameryki Południowej co do sztuki mają na tle USA całkiem poważne urazy. Bufor to bufor.

I tylko ta Kuba. Nie dość, że tuż pod nosem Florydy, to jeszcze dla Ameryki Łacińskiej wzorzec niezłomności. Wyobrażam sobie, ile dyplomacja kubańska napracowała się nad Brazylią, Wenezuelą, Kolumbią, Chile – by uścisk dłoni Raula i Obamy nie był tam wygwizdany. Dyplomacja papieska – nieoceniona.

Z naszego, środkowo-europejskiego punktu widzenia Kuba to kraj ubogich ludzi zdławionych „rewolucyjnym” reżimem Castro. Nie zastanawiamy się, że ten reżim trwa nieprzerwanie od 1959 roku. Nawet po upadku ZSRR, nawet po zastąpieniu pomnikowego Fidela przez Raula. A przecież to nie Korea Północna, gdzie ok. 20% mężczyzn to wojskowi, a drugie tyle to siły policyjne i służby specjalne, gdzie swoboda poruszania się jest minimalna, a wolność słowa i zrzeszania się nie istnieje. Gdyby Kubańczycy naprawdę mieli ochotę pozamiatać – to by pozamiatali. Przecież natychmiast z demokratyczną misją wsparliby ich Amerykanie…

Wrzodem na kubańskim tyłku jest Guantanamo, a właściwie Naval Station Guantanamo Bay i obóz koncentracyjny ukryty w tej bazie. Czytelnik wie, a ja przypomnę: prawo amerykańskie jest tak skonstruowane, że jeżeli popełniasz przestępstwo poza granicami USA – to Ameryce nic do tego. Zatem tylko naiwny nie wie, że setki placówek amerykańskich rozsianych po świecie to miejsca o najwyższym z możliwych stężeniu „przyzwolonej” przestępczości i zbrodni.

Są więc już dwa powody, dla których Ameryka chciałaby pokochać Kubę. Pierwszy – to odebranie Ameryce Łacińskiej mitu kubańskiej niezłomności, drugi to pozyskanie terytorium „za rzeczką”, gdzie Amerykanie cudzymi rękami rozprawialiby się z przestępczością obcych kulturowo mniejszości.

Nie zdziwię się, jeśli w jakimś wyobrażalnym czasie Ameryka da Kubie wiekuistą gwarancję niepodległości i nietykalności, a Kuba zbuduje 50 obozów koncentracyjnych w ustronnych miejscach, w których amerykańscy specjaliści (to już będzie tajna część protokołu) będą dawali upust swoim perwersjom i zarazem pasjom naukowym. Kuba sprzeda to braciom Latynosom jako epokowe i ostateczne, w dodatku aksamitne zwycięstwo nad Jankesami, Ameryka sprzeda to światu jako potwierdzenie, że Obama zasłużył na pokojowego Nobla. Całość przypieczętuje likwidacja obozu koncentracyjnego w Guantanamo. I ogłoszenie przez Kubę, że przyłacza się do światowej walki z terroryzmem. Brawo, brawo, brawo…!