Podstawowe równanie globalizacyjne. Nieśmiertelnicy

2014-12-11 09:27

 

Miałem to szczęście, że zdążyłem podróżować po byłym ZSRR pod koniec tego imperium. Szczęście polegało na tym, że już wtedy oglądałem tę globalizację, która puka właśnie do wrót „cywilizowanego świata”.

Sieć dróg radzieckich nie była zbyt gęsta: samochody osobowe rzadko kiedy były prywatne. Główne drogi tego rozległego multi-kraju były szerokie do przesady i właściwie puste. I zarówno na tych drogach, jak też na skrzyżowaniach dróg mniej eksponowanych, stały (zawisały na specjalnych mostkach) posterunki Państwowej Inspekcji Drogowej i zajmowały się głównie ręcznym rejestrowaniem przejazdów. Każdy samochód „miejscowy” był więc nosicielem wiedzy o tym, co notabl lub dyrektor porabia za dnia i po robocie. Zaś każdy pojazd spoza zasięgu lokalnej administracji był „odprowadzany” meldunkami od granicy do granicy gminy-powiatu. Jeśli zdarzyło się, że taki obcy pojazd nie pojawiał się „punktualnie” przy kolejnym „mostku” – ruszał samochód milicyjny i go odnajdował, np. stojącego na poboczu dla odpoczynku czy drobnej naprawy. Inspekcja czuwała.

Jeśli dodamy do tego fakt, że zwykli mieszkańcy gminy podróżowali wyłącznie w ramach wyjazdów komsomolskich, związkowych lub partyjnych (wyjazdy indywidualne nawet do sąsiedniej gminy wymagały rejestracji, niekiedy zgody), jeśli też dodamy, że więzi administracyjne i gospodarczo-kooperacyjne były uzgadniane przez hierarchie nadzorcze, a nie przez samych dyrektorów – to obraz ówczesnej globalizacji mamy prawie pełny.

Niemal w każdym chutorze był „cichy”, a każdy kto nosił uniform, albo przysięgał lub ślubował (w tym kolejarze i przedstawicieli innych „zwykłych” profesji) – obowiązkowo pisał raport codzienny lub okresowy. Heglowskie państwo wieńczące dorobek ludzkości – kwitło tryumfami. Ponad 200 milionów ludzi na 1/6 lądów, około 190 narodowości rozmaitych kultur żyło nieprzerwanie w świadomości, że ktoś obserwuje, wie i „może”.

Globalizacji dokonują prości ludzie spontanicznymi migracjami, ale też media, kościoły i państwa, w mniej spontaniczny sposób.

Dziś świat jest inny niż za mojej młodości. Internet jest może bardziej zawodny niż „robótki ręczne” w starym Kraju Rad, ale za to jest sprzężony ze środkami przymusu i przemocy, policyjnej i militarnej. Ich sprawność jest dziś celowo hamowana przez procedury, odwrotnie niż za Temudżyna, który swoją imperialną „pocztę” raczej popędzał. I tylko brak wszelkiej kontroli nad poczynaniami takich sieci nie zmienił się nijak.

Nie trzeba być Orwellem, by pojąć paradoksalne pułapki domniemanej swobody poruszania, wypowiedzi, zrzeszania się i działania.

Czy ktoś sobie wyobraża biznesowe i urzędowe transakcje większe niż 10 tys. $, albo działające na więcej niż 100 ludzi, które nie zostaną „wychwycone” przez rozmaite „penetratory”? zamiast tego niech sobie wyobrazi, że ten kto „widzi”, ma zarazem liczne instrumenty do podstawiania nogi, albo odpłatnego pomagania czy stwarzania cudownych zbiegów okoliczności. I że między nami żyją setki „nieśmiertelników”, podmiotów, które nigdy nie upadną, wiecznie żywych, powołanych by w czyimś imieniu widzieć, podstawiać nogę, prokurować nadzwyczajne zbiegi okoliczności, życzliwie i bezinteresownie doradzać.

I dopiero wtedy niech sięga po podręczniki ekonomii, politologii, socjologii, strategii wojskowych.