Polonocentryzm samouwielbieńczy

2016-04-18 06:53

 

Moje pierwsza podróż zagraniczna – dziś to brzmi jak brednia – odbyła się, kiedy miałem dwadzieścia kilka lat. Kierunek: Badenia-Wirtembergia, Szwabia. Organizator: ZSP. Przyjmujący: Deutsche Rote Kreuz (pod tą nazwą „spiskowali” w Stuttgarcie późniejsi „zieloni”).

Mogłem podróżować wcześniej, ale jako „rosnący” społecznik odmawiałem, aby sobie szara studenteria nie pomyślała, że jestem aktywistą dla takich apanaży.

W samym Stuttgarcie, kiedy jakiś dziennikarz wciąż próbował z naszej kilkuosobowej grupy wydusić narzekania na „komunizm” – odparowałem w końcu: wy macie swój reżim, my mamy swój reżim, każdy sobie jakoś musi radzić w swojej ojczyźnie. Oj, jak go zszokowało, że używam słowa „reżim” w stosunku do jego kraju: on w stosunku do mojego posługiwał się wyłącznie tym pojęciem.

Od tamtego czasu zdążyłem zjeździć całą Europę i cały były ZSRR (aż po Władywostok, Magadan, Archangielsk), a i na inne kontynenty zaglądałem. Najważniejsza refleksja z tych podróży jest taka: mało kto wie gdzie naprawdę jest Polska, a media i opinia publiczna w różnych krajach zajmują się Polską wyłącznie wtedy, kiedy „dziecko pogryzie psa” (bo kiedy pies pogryzie dziecko – to żadna wiadomość jest).

Wtedy też pojąłem trzewiami (a nie tylko statystycznie), że podstawowym narzeczem wspólnym świata nie jest język angielski czy rosyjski, a istotą dorobku Ludzkości są napisy – czasem wielotomowe – wykute w kamieniu, na pergaminie i drukiem w kilkunastu językach, z których co najmniej dwa wymarły (łacina, koine). Odtąd zrobiłem wiele, by rozumieć napisy w językach angielskim, niemieckim, hiszpańskim i włoskim, trochę mniej francuskim, bo tam różnice między tym co napisane i tym co mówione są już przesadnie wielkie.

 

*             *             *

Silnym, kto wie czy nie najsilniejszym elementem mojej tożsamości jest polskość. Moi rodzice pochodzą z Wileńszczyzny i Lwowszczyzny, ja urodziłem się w Nysie, wychowałem na Kaszubach, pomieszkiwałem w Warszawie, w Bieszczadach, w Wilnie, w Suwałkach. Moja polskość jest wielowymiarowa. Wiem o niej tyle, że nie jest ani lepsza, ani gorsza od innych, bo każda polskość jest tyle samo warta: najwięcej.

A jednak – jak to mówią – pojmuję właściwą rzeczy miarę. Przede wszystkim nie uważam Warszawy za Jerozolimę, Konstantynopol, Rzym, Paryż, Londyn, Nowy Jork czy Moskwę albo Pekin i Rio. Więcej: mam pewność, że im bardziej się zanurzamy w kontynentalizm i globalizację – tym bardziej Warszawa leży na uboczu. Przy całym szacunku dla najpiękniejszej mowy jaka znam, którą mi przekazała Mama – tylko wąscy specjaliści w świecie analizują poezję Miłosza i Szymborskiej, encykliki Wojtyły, opracowania Skłodowskiej, zawiłości intelektualne Wałęsy, literaturę Sienkiewicza i Reymonta. Większość wynalazków technicznych świata ma nazwy anglosaskie, językiem dyplomacji jest francuski, językiem rewolucji jest przeważnie hiszpański, filozofowie krążą między włoskim, niemieckim i francuskim (choć sięgają do języków wymarłych). Politykę światową robią Amerykanie, Niemcy, Rosjanie, Chińczycy. Stolica Polski wygląda jak zapyziałe miasteczko przy takich „cities” jak Singapur, Manhattan, Avenue des Champs-Élysées, centrum Szanghaju, Tokio. Bałtyk przy całej swojej urodzie jest zbyt chłodny dla większości turystów świata, a Tatry zbyt niskie, Wisła z kolei zbyt mało żeglowna.

Ostatnią udaną inicjatywą światową, autoryzowaną jako „rdzennie” polska, był Plan Rapackiego (1957). Ostatnim wydarzeniem dobrze odnotowanym na świecie – spazm Solidarności (1980).

To wszystko jest zaledwie jednym procentem wyznaczników, „na mocy” których Polska jest dość szarawą plamą na mapach świata wyuczonych w szkołach i powielanych przez światowe media. Sami tę chudą pozycję powielamy, przyklejając się jak rzep do takich metropolii jak Moskwa, Waszyngton czy Bruksela. I sami przed sobą udajemy, że jeśli z tych metropolii płynie głaskanie i dokarmianie – to nasza polityczna pozycja jest lepsza niż wtedy, kiedy „pochylają się z troską” albo wręcz ignorują. Dokładamy sami sobie „w plecy”, mając za „nikogo” Litwinów, Białorusinów, Ukraińców i południowych sąsiadów, aż po Bałkany. Chodzimy po Europie Środkowej niczym pawie, nie zauważając, że wraz z innymi krajami regionu jesteśmy dla świata zaledwie drobiem. Kiedy wydajemy się jakiemuś imperium dojrzali do oskubania na rożen – przedstawiamy to sobie niczym „bohater” bajki rymowanej Krasickiego:

"Mnie to kadzą" - rzekł hardzie do swego rodzeństwa

Siedząc szczur na ołtarzu podczas nabożeństwa.

Wtem, gdy się dymem kadzidł zbytecznych zakrztusił,

Wpadł kot z boku na niego, porwał i udusił.

W każdym razie, kiedy wczoraj mignęła mi jakaś audycja, w której „gadająca głowa” (w kontekście 1050 rocznicy przejścia drużyny Mieszka na „kropidło”) orzekła, iż Europa to Chrześcijaństwo (w domyśle: najbardziej katolicka Polska jest najbardziej europejska) – to sobie pomyślałem, że wiele jeszcze jest do zrobienia…