Pora się przyznać

2016-01-12 07:58

 

Mój „coming-out” nie będzie zaskoczeniem dla tych nielicznych, którzy śledzą nie od wielkiego święta moją „publicystykę”. Ale zapewne nawet oni nie spodziewają się tak zupełnego „przedłożenia” w sprawie. Sprawą zaś jest mój stosunek do Europy i Ameryki (USA), czyli do pewnego cywilizacyjnej formuły, którą te dwa żywioły reprezentują.

Zacznę do tego, że nie tylko reprezentują, ale też narzucają. Od zarania. Taka na przykład Rosja sama jest ofiarą narzucenia jej rytów politycznych i cywilizacyjnych (przez Gotów, a potem Mongołów). Islam arabski był otwarty na wszystko i przyjazny wszystkiemu, a dopiero dynastia Wielkich Mogołów (pochodna od Timura), a konkretnie Aurangzeb dał upust swojemu krwawemu fundamentalizmowi.

 

*             *             *

A cóż to jest Europa? Jej inspiracja jest wielowątkowa:

1.       Beth-Nahrain (Miyanrudan, Μεσοποταμία, Mezopotamia) – to bliskowschodnia prakolebka macierzysta dla kilku nurtów cywilizacyjnych (Sumerowie, Akadyjczycy, Asyryjczycy, Amoryci, Huryci, Kasyci, Chaldejczycy) mających wspólną, tyglącą się tradycję. Zapewne najstarsza formacja względnie osiadła, wtopiona w środowisko, nie szukająca „pozahoryzontalnie”;

2.       Egipt faraonów – to formuła teokracji, w której „frontmenem” politycznym był sam faraon, a rzeczywiste rządy zza kulis sprawowała zazdrosna o swoje wpływy i autorytet kasta kapłańska, nie znosząca dyskusji (kiedy jeden z faraonów „podskoczył” (Echnaton) – jakoś mu się szybko zmarło);

3.       Izrael – to formacja teokratyczna, która wyprowadzając się z Egiptu zabrała ze sobą przeredagowany faraonizm, a w nim do posługi ziemskiej „dopuszcza się” jedynie proroków, no i oczekuje się, że „w delegację” na Ziemię uda się Mesjasz, syn Boga, przy czym pełno w tej teokracji aroganckiego narcyzmu (naród wybrany, ziemia obiecana, Syjon, itp., itd.);

4.       Fenicja – to bardzo praktyczny żywioł, zajęty przede wszystkim ekspansją handlową i wytwarzaniem chodliwych dóbr. Wprowadziła do „obrotu” dojrzałe myślenie ekonomiczne, naznaczone komercyjną kalkulacją, a także formułę „faktorii”, wokół których instalowano przedsięwzięcia gospodarcze i polityczne;

5.       Hellada – to formacja równorzędnych, a zarazem różnorodnych „πόλεις”, czyli samorządów terytorialnych podporządkowanych – każde swojemu – centrum urbanizacyjnemu, gdzie wypracowano formułę rządów świeckich legitymizowanych procedurami elekcyjnymi i podporządkowanych powszechnie akceptowanym instytucjom-regułom (demokracja);

6.       Imperium Romanum – to formacja, którą nazywam „garnizonią”, bowiem podstawowym tytułem do władzy była wojskowa-imperialna chwała wodzowska zdobyta w strukturach legionowych. Ze względu na zaawansowany postęp urbanizacyjny i jego konsekwencje społeczne – Rzym dał światu model cywilizacyjny oparty na dyktaturze przepisów i prawników;

7.       Chrześcijaństwo – to pierwotnie formacja ludowo-syjonistyczna (wiara w nadejście rzeczywistości komunistycznej wyróżniającej „sprawiedliwych”), opozycyjna wobec Imperium Romanum, która w ciągu dwóch tysiącleci przeredagowała swoją „ludowość” i postawiła na swoją polityczną dominację doczesną;

No, można pozazdrościć założycielskiego bogactwa tradycji europejskiej. Do tej tradycji trzeba dodać osobny wątek germański. Germanie to żywioł, który można opisać losami czterech „wątków etnicznych”: Longobardowie, Wandale, Goci i Normanowie. Nie stanowią oni pełni czy esencji żywiołu germańskiego, ale mają tę właściwość, że najwięcej „podróżowali”, szerząc „germanię”, np. kosztem Celtów.

Germanowie dwukrotnie „podeszli” do tematu europejskiego. Po raz pierwszy za sprawą Arminiusa, germańskiego wychowanka Rzymu, który mimo kariery zrobionej w rzymskiej garnizonii (był ekwitą, czyli członkiem średnio zamożnej, ale rycerskiej-oficerskiej rzymskiej klasy społecznej, w skład której wchodzili kupcy, przedsiębiorcy, bankierzy, posiadający majątki znacznej wartości) nie zapomniał o swoich korzeniach i został kluczowym współ-sprawcą fatalnej dla losów Imperium klęski legionu Kwinktyliusza Warusa podczas tzw. Varusschlacht, w roku 9 naszej ery (po tej bitwie Rzymianie odstąpili od prób zajęcia Germanii, co oznaczało suwerenny, nie zakłócony cudzą okupacją rozwój oparty na tygleniu się rodów-landów germańskich).

Po raz drugi Germania stanęła przeciw Rzymowi na zupełnie nowej płaszczyźnie, podczas tzw. sporu o inwestyturę, zakończonego formalnie w 1122 roku. Chrześcijaństwo, które z formacji ludowo-syjonistycznej stało się już papieskim meta-państwem, które zręcznie przepoczwarzało niepodważalny „rząd dusz” na wpływy polityczne i potęgę materialną – pozycjonowało się w roli „autoryzatora” wszelkiej władzy doczesnej. Germanom, którzy w tym czasie urośli do roli najpotężniejszej federacji feudalnej na kontynencie – puściły nerwy, kiedy papiestwo popisało się utajnioną notką „Dictatus papae” z roku 1075, w której Kościół uzurpował sobie „papocezarystyczne” prawo do wtykania nosa we wszystkie sprawy państwowe Europy (i świata).

Spór zakończył się Konkordatem Wormackim, w rzeczywistości kompromisem dającym światu swoistą dwuwładzę pieczętowaną konkordatem. Kościół odtąd stanowi w krajach chrześcijańskich „państwo w państwie”, ale (formalnie) wycofał się z instytucjonalnego wpływu na organy państwowe. Trwa to do dziś, bowiem chrześcijańskie kościoły reformowane trzymają się tego samego modelu. Więcej: konkordatowa formuła przeniosła się na inne obszary: państwami w państwie są federacje sportowe, korporacje prawnicze czy lekarskie: nawet ewidentne przestępstwa najpierw „muszą” przejść procedurę wewnętrzną-środowiskową, a dopiero potem (ewentualnie) „normalną”, czyli państwową.

Komercjalizm – to ostatnia „puszka z pandorą” podarowana Europie przez Kościół. Jest coś takiego, jak instytucja kluczowa. To splot i zarazem zwieńczenie tygla instytucji społecznych, które na skróty i ostatecznie wyznacza hierarchie społeczne. U zarania Europy (patrz: powyżej siedem praźródeł europejskości) taką instytucją kluczową (nawet w cywilizowanym basenie Morza Śródziemnego) był Helotyzm, osobiste poddaństwo. Ludzie zniewoleni byli przedmiotem „fenickiego” w swej istocie obrotu handlowego, niezależnie od swojego pochodzenia narodowego, rodowego, religijnego, kulturowego. Chrześcijaństwo – samo przeistaczając się w międzyczasie w doczesną hierarchię para-państwową – pełniło wielopokoleniową funkcję katalizatora nowej instytucji kluczowej, w postaci Urodzenia: na przełomie Tysiącleci już nie stajnie niewolnicze, tylko tytuły szlacheckie stanowić zaczęły podstawowy tytuł do dochodu (nominacja szlachecka oznaczała automatycznie nadanie majątkowe, szlachectwo też dawało pierwszeństwo przy podziale nowych zdobyczy-dochodów).

Komercjalizm pierwsze kroki stawiać zaczął właśnie w Kościele, a całe zjawisko nazwano Symonią, po polsku świętokupstwem. Obrót tytułami i przywilejami kościelnymi przeniósł się do sfery politycznej (świeckiej, rządowej), w postaci obrotu tytułami szlacheckimi. A kiedy okazało się, że nawet „wżenianie” się przedsiębiorców i ratowanie przez nich budżetów monarchistycznych nie oznacza „pełni praw towarzyskich” (w rzeczywistości: politycznych) – przedsiębiorcy (burżuazja) wzniecili „czteropak rewolucyjny” (Wielka Rewolucja 1789-1799, Rewolucja lipcowa 1830, Wiosna Ludów 1848, Komuna Paryska 1871) i w ten sposób ustanowili ostateczne rządy Komercjalizmu, czyli paradygmatu ustrojowego, a zarazem praktycznej formacji ekonomicznej, dla której punktem wyjścia jest „rachunkowo-buchalteryjny” stempel oszacowania przystawiany wszystkiemu, co wyobrażalne, co stanowi podstawową przesłankę obrotu „rynkowego” oraz miernik potęgi ekonomicznej. Komercjalizm jest wehikułem przenoszącym ludzkość z instytucji kluczowej Urodzenia ku instytucji kluczowej Własności.

Europa – podsumujmy – jest cywilizacyjnym żywiołem, który z całkiem jadalnej siedmio-przesłanki (Mezopotamia, Faraonia, Izrael, Fenicja, Hellada, Roma, Chrześcijaństwo) stworzył zupełnie niestrawny pakiet (papizm, dyktat prawa-procedur nad sprawiedliwością, państwa w państwie, komercjalizm, inwestytura-konkordat), a całość w sposób arogancki i zarazem siłowy (kolonizacja) wmawia wszystkim, w tym swoim własnym obywatelom w poszczególnych krajach (i ostatnio: poprzez prawo zwane unijnym). Indie, Ameryka Południowa, Afryka – i przede wszystkim Ameryka Północna – to globalne ofiary przepoczwarzonej europejskości, ona sama zaś jest ewidentną iteracją III Rzeszy, jeśli wczytać się choćby w biografie „ojców-założycieli” (o tym nie pisałem powyżej).

To jest – może przydługa, ale ja uważam ją za wielki skrót – informacja o moim stosunku do Europy, tej, którą widzę dookoła.

 

*             *             *

Cóż to jest zatem Ameryka (biała, ustanowiona przez Europejczyków)?

Zanim odkrywcy i konkwistadorzy zabrali się za oba kontynenty amerykańskie, były one zamieszkiwane przez różnorodne (co do paradygmatów) żywioły cywilizacyjne. Najlepiej znamy trzy: Inków, Azteków i Majów. Ale na terenie dzisiejszego USA, które jest wprost „europopochodne” – mieliśmy do czynienia funkcjonowało ponad sto plemion-etnosów, z których najlepiej pamiętamy Apaczów, Czirokezów, Komanczów, Czejenów, Dakotów, Mohikanów, Irokezów, Czarne Stopy, Nawaho, Pueblo, Siuksów.

W chwili, gdy pierwsi Europejczycy przybyli do Ameryki Północnej, a liczy się to od przybicia do brzegów tego kontynentu statku „Mayflower” w dniu 16 września 1620 roku, terytorium dzisiejszych Stanów Zjednoczonych zamieszkiwało, według bardzo zaniżonych obliczeń, 1 150 000 Indian. Odważniejsze szacunki mówią o liczbie 3 milionów Indian (wliczając w to jednak mieszkańców obecnej Kanady). Kolonizacja, konkwista, niewolnictwo, wojny, powstania, przymusowa chrystianizacja, europejskie choroby oraz osadnictwo doprowadziły do śmierci milionów Indian (w wielu regionach – np. na wschodzie USA, Karaibach czy Ziemi Ognistej – niemal wszystkich), do rozpadu tradycyjnych systemów gospodarowania i organizacji społecznej, przymusowych migracji całych plemion oraz częściowego (a w przypadku setek mniejszych plemion – całkowitego) upadku ich kultur, języków i religii.

Europejczycy, którzy zawitali w Ameryce (na Karaibach) w poszukiwaniu Indii, a w Ameryce Północnej już świadomi, że otwiera się przed nimi „przestrzeń życiowa” – w swoim poczuciu wyższości zachowywali się „w gościach” co najmniej bezczelnie. To, co westerny prezentują do niedawna wyłącznie jako pionierskie, bohaterskie i szlachetne torowanie sobie drogi pośród barbarzyńskiego żywiołu – można przyrównać do wyrżnięcia Daków przez rzymską garnizonię. Żadnej refleksji kulturowej, żadnego szacunku do autochtonów, ich dorobku, majątku, wierzeń, obyczajów, tradycji. Ze strony Europejczyków spotykało „Indian” wiarołomstwo, pogromy, rugi, niewolnictwo, degenerowanie używkami, wykluczenie polityczne, gettologia. W słowie „spotykało” jest zawarta wyrozumiałość: to była przecież fala zbrodni, a nie przypadkowe „spotkania”.

Drugim filarem Ameryki (USA) stał się „import siły roboczej”, polegający na polowaniach w Afryce na czarnoskórych „podludzi” i przewożeniu ich jako siły roboczej za Atlantyk. Początkowo na Karaiby. Taka podróż dalece nie wszystkim dawała szansę przeżycia, co miało swoje „dobre strony”, bo na plantacje docierali osobnicy najtwardsi. O skali przedsięwzięcia (jak najbardziej komercyjnego) niech świadczy fakt, że W 1790 na 4 mln mieszkańców Stanów Zjednoczonych, 750 tys.(blisko 20 procent ludności) stanowili Murzyni (gdzież podziało się owe milion-dwa Indian?). Wszystko to odbywało się w tym samym czasie, kiedy w Europie żywioł germański sadowił się w roli lidera kilkunastu monarchii.

Równolegle i zarazem paradoksalnie Ameryka (biali) dokonała twórczego i literalnie postępowego przeredagowania pojęcia „demokracji”. Przedtem jednak dokonała kolejnego sprzeniewierzenia się europejskości: w odpowiedzi na drenaż podatkowy z brytyjskiej metropolii – biali Amerykanie wznieśli egzaltowane okrzyki, które skończyły się „wymówieniem” wobec metropolii, a ostatecznie 4 lipca 1776 roku Kongres ogłosił przygotowaną przez T. Jeffersona "Deklarację Niepodległości". Głosiła ona proponowane przez J. Locke'a zasady równości i przyrodzonych praw ludzkich: Wypowiedziała również posłuszeństwo królowi Jakubowi III, który według jej twórców naruszał umowę społeczną powierzającą mu władzę dla dobra ogółu. Rocznica uchwalenia Deklaracji Niepodległości jest największym świętem narodowym w USA, obchodzonym co roku ze słynnymi pokazami fajerwerków. Uwaga: ten wielce oświecony akt sformułowały elity białej społeczności, która w cudzym domu, po dokonaniu holokaustu i sprowadzeniu miliona niewolników, ustanowiła ten dom swoją „niezbywalną własnością”! Elita ta została uświęcona pomnikiem w postaci wielkiej rzeźby, która profanuje świętą indiańską górę Dakotów (masyw „sześciu przodków”). Przypadek?

Francja podarowała takiej właśnie Ameryce kilka prezentów: bałwochwalcze dzieło „De la démocratie en Amérique” (autorstwa Alexisa de Tocqueville’a), La liberté éclairant le monde (Statua Wolności autorstwa Frédérica Auguste'a Bartholdiego i Gustawa Eiffla, konstruktora) oraz „Déclaration des droits de l'homme et du citoyen” (dokument programowy rewolucji francuskiej, uchwalony 26 sierpnia 1789 r. przez Konstytuantę). Te trzy włazidupskie akty każą mi myśleć o Ameryce i Europie jako o jednym żywiole.

Uzyskawszy swoją wyłudzoną światu i opartą na zbrodniach niepodległość Stany Zjednoczone nie ustają w udowadnianiu, że są najpotężniejszą i najfajniejszą demokracja świata. W swoim kraju zaprowadzili tak gęste i tak wewnętrznie rozmerdane prawo (przepisy, procedury, standardy, normy), że tylko od suto płatnych prawników zależy, czy morderca okaże się winny, a ofiara niewinna. Prawa człowieka i obywatela są dla Państwa (urzędów, organów, służb) sprawą umowną i przedmiotem gier oraz zabaw. Przemysł amerykański i polityka podporządkowane są soldatesce. Cały świat jest ekonomicznie i kadrowo oraz patentowo-naukowo inwigilowany, szantażowany i drenowany na korzyść USA (patrz: sposób rozwiązania ostatniego kryzysu finansowego albo inicjatywy pan-atlantyckie), służby amerykańskie przeprowadziły kilkadziesiąt intryg na szkodę innych, suwerennych państw, większość to były zamachy stanu, Ameryka pod rozmaitymi pozorami wszczyna rozbójnicze wojny, wciąga w nie zmylonych pozoranctwem sojuszników i bogu ducha winną ludność napadanych krajów. Wymyśla sobie „swoich drani” do działań terrorystycznych i manipuluje nimi, po czym likwiduje jako terrorystów, sposobami jak najbardziej terrorystycznymi, niekiedy robiąc z tego „dramatyczne” widowiska. Nie przeszkadza to przekonać Skandynawów, by dawali Amerykanom pokojowe nagrody Nobla, takie jak Carterowi czy Obamie.

Ameryka – podsumujmy – to bandyckie państwo, które ukradło światu pośród zbrodni wszystko co ma, a jednocześnie dumnie nosi wizytówkę globalnego lidera demokracji. Nie ustaje w reprodukowaniu swojej hegemonii, a wszelkie kopniaki, jaki rzadko przyjmuje, ogłasza jako wielką krzywdę godną krwawej pomsty. Swoje żywotne interesy widzi w każdym zakątku świata i czuje się upoważniony do bezceremonialnej interwencji, jeśli tylko ktoś „podskoczy”. Intryguje – by potem „rozwiązywać problemy” i wyciągać uzbrojoną rękę po tantiemy za zasługi.

 

*             *             *

Równie daleka od demokracji (a przy tym od europejskości) jest Rosja. Jej początek – to Ruś Kijowska (skracam), politycznie zagospodarowana przez Gotów wędrujących ku Bizancjum, potem (skracam) przez Złotą Ordę. Ustrojem porządkującym żywioł rosyjski jest „carstwo”, czyli despotyczna satrapia. Rosja jest wyposażona we wszystkie znane światu atrapy demokracji: parlament, wybory, różnorodne media, liczne swobody obywatelskie, wymiar sprawiedliwości, opozycję. Kto wątpi, że jest to kraj po amerykańsku demokratyczny, niech sobie przypomni albo wygugluje, kiedy kobiety albo czarni dostali w USA prawa wyborcze, albo taką historię jak maccartyzm.

Rosja – odkąd carat przybrał postać „dyktatury proletariatu” – uważa – prawie jak Ameryka – że zbawieniem dla świata jest „demokracja socjalistyczna”, w związku z czym serwuje – poprzez kolejne Międzynarodówki – swój koncept antyimperialny, który jest zarazem konceptem tworzenia bloków polityczno-gospodarczych. Ze względu na różnice paradygmatów cywilizacyjnych (Rosja jest owładnięta „weną pionierską”, ta zaś każe rządzić „dobremu carowi” mającemu wszechwładzę, a Ameryka jest wpisana w rytuały gry wszystkich ze wszystkimi o wszystko) – Rosję jest łatwiej przyłapać na fasadowości tamtejszej „demokracji”, choć w obu przypadkach jest ona jednakowa.

Stany Zjednoczone żerują na tym, że uwaga świata (opinii publicznej, bo ludzie dyplomacji i polityki nie mają złudzeń) dość trafnie ocenia nie-demokratyczność Rosji, przez co niedemokratyczność Ameryki staje się jakby przytulniejsza, w dodatku usprawiedliwiona zagrożeniem ze strony Rosji (a przy okazji ze strony rozrastającej się „osi zła”). Ładnie, nieprawdaż?

Rosja ma tę perwersyjną właściwość, że wymaga od wszystkich sąsiadów, by grali do jednej wspólnej bramki, przez Rosję wskazanej. Aby sobie razem pograć, gotowa jest do „towarzyskich” poświęceń i wyrzeczeń, takich jak podczas II Wojny. Gotowa jest odebrać sobie od ust, byle do swojej gry zwabić sąsiadów. Tego nie ma ani Europa, ani Ameryka, które zawsze dążą do „wycofania inwestycji”, czyli oskubania tego, komu pomagają. Wiadomo, komercjalizm. Ale też gniew Rosji jest szczery, dosłowny, i nie przebiera ona w środkach, by dać mu wyraz.

 

*             *             *

Draństwo europejskie, takie ładne, uśmiechnięte, pachnące, ucywilizowane, które Ameryka podniosła do rangi cnoty i wyśrubowała bandyckie tego draństwa formuły, jest tak samo pozbawione cnót jak rosyjskie, choć to ostatnie za kremlowskim blichtrem bywa siermiężne i tłustawe. Każde imperium zbudowane jest na okropnościach. Wiem to z historii Polski, na przykład. Nie akceptuję tego, bo mam szczęście nie być politykiem. Może też z powodów pryncypialnych. Teraz tylko pozostaje dokonać wyboru: czy mam kochać USA, czy Europę, czy Rosję? Mam być szczery, to bez wspomagacza mój entuzjazm wobec nich jest miękki. Przy czym nie mam na myśli łapówki. Ale jeśli mam z zachodniej strony niepewną swojej demokracji jędzę, jeśli za wielką wodą mam oszalałą bestię, a potwora mam za wschodnią miedzą, i wszyscy oni grają ze mną nieczysto – to jeśli mam żyć bezpiecznie i zarazem po swojemu – wybieram wspólnotę środkowo-europejską, wspólne doświadczenie kulturowo-cywilizacyjne ostatniego tysiąclecia. Może dlatego, że jestem mniej oswojony europejskością, mniej od niej uzależniony (i nie pozwolę się wpuścić w poczucie, że jestem przez to gorszy).

Doświadczenie środkowo-europejskie jest fatalne. Nawet kiedy zarządzały nią Imperia (polsko-litewskie, austro-węgierskie czy choćby osmańskie) – zawsze Europa i Rosja (teraz dołączyły USA) wzajemnie nas na siebie napuszczały, przez co traciliśmy poczucie wspólnego losu i na wyścigi między sobą szukaliśmy oparcia u mocarzy – za które to oparcie zawsze nam wystawiano nieproporcjonalny rachunek.

Przyjmując do wiadomości, że Europa leży mniej-więcej na zachód od Polski, i to całkiem blisko, a do tego ma konkretne interesy wobec Polski – nie czuję wspólnoty z Europą: kiedy ona się „stawała”, moi przodkowie hasali po puszczach, eksploatowali barcie, darli koty z podobnymi sobie, a wspólnie bronili swoich terenów i niezależności przed – nie zgadniecie – Germanią. Ktoś powie, że skutek imperializmów europejskich i amerykańskich jest mniejszy niż tych rosyjskich i radzieckich. No, to niech policzy. Ja nie dam się napuszczać.