Porozmawiajmy o słowiańszczyźnie

2014-11-04 09:39

 

Słowo „słowiańszczyzna” napisałem z małej litery: chodzi mi bowiem nie tyle o żywioł etniczny, ile o kulturowo-mentalny ryt cywilizacyjny.

Temat „zadany” w tytule nadaje się na poważną dysertację. Ja swoje w tej sprawie zrobiłem, pisząc – jak zwykle nie opublikowaną – książkę „Wybrane atrybuty gospodarki typu rosyjskiego”, gdzie zagłębiam się na setkach stron w różnice między tym co anglosaskie (przez kilka stuleci „obowiązujące” dla świata) i tym co rosyjskie.

Tu poruszę kilka zagadnień kluczowych dla przeciętnego uczestnika debaty „o polityce”. Zaznaczę jednak już na początku, że nasze nadwiślańskie zadęcie o tym, iż jesteśmy Europejczykami (w rozumieniu: takimi samymi jak Gallowie, Germanie, Rzymianie, Grecy) – nie trzyma się kupy, przynajmniej w moim przekonaniu, którego będę bronił. Od dawna używam pojęcia „oswojenie”, podstawowego narzędzia wszelkiej kolonizacji: w znaczeniu aksjomatycznym oswojenie oznacza, iż obce naszym trzewiom wartości wpasowujemy wysoko w naszej rodzimej hierarchii, nie dostrzegając ich „koralikowości”, obniżając rangę tego co własne i swojskie. W znaczeniu ekonomicznym oznacza to gotowość do wyprzedaży „swojego” za bezcen, byle tylko pozyskać – przepłacając – dostęp do „zagranicznego”.

Taka na przykład demokracja.

Słowiańska demokracja – skoro już nazywa się ją tym słowem – objawia się trzema rytami absolutnie nieznanymi w Europie (chyba że z książek):

1.       Ryt roszczeniowo-petencki, który zawsze nieuchronnie wypiętrza się do formuły bezkompromisowej: burzliwego wiecu, manifestacji, strajku do upadłego, itd., itp.;

2.       Ryt przedsiębiorczości równoległej, dzięki któremu pojęcie „szarej strefy”, ale też „bakszyszu” i „lenna” jest wciąż obecne, żywe, owocujące nowymi formułami łatwo przyswajanymi przez ogół;

3.       Ryt emigracji wewnętrznej, stanowiący specjalną formułę dysydenctwa: z niego wywodzą się wszelkie próby dekonstruktywne, odrzucające reformowanie systemu-ustroju i sam system-ustrój;

Uwzględniając powyższe zauważmy: słowiański lud „rządzi” w ten sposób, że typuje ONI-ych i ma do nich pretensje, że nic nie jest doskonałe, a co zaradniejsi budują sobie równoległy, szary świat, starając się go uchronić od totalitarnych zakusów kontrolnych i manipulacyjnych, kiedy zaś to się nie udaje – lud wybucha, bez próby opamiętania. Niewiele to ma z obywatelstwem europejskim, które ja na własny użytek definiuję jako „wystarczające rozeznanie w sprawach publicznych i bezinteresowne dążenie do czynienia ich lepszymi”.

Jest dla mnie jasne, że w Italii, Francji, Brytanii czy Germanii rozmaite ugrupowania polityczne rozgrywają dla własnych korzyści sprawy lokalne, municypalne, komunalne. A jednak nie jest możliwe, by „tam” władza centralna konstytucyjnie tak spreparowała samorządy, że one – zawłaszczone przez administrację terenową – stają się wysuniętymi placówkami Państwa służącymi z jednej strony „doglądaniu” ludności (a nie administracyjnemu wspieraniu jej), a z drugiej budowaniu potęgi kamaryl „centralnych” poprzez klikowo-koteryjne dysponowanie dobrem wspólnym. Podłożem takiej „demokracji” słowiańskiej jest aprioryczne założenie przeciętnego zjadacza chleba, że jego życiowym zadaniem jest albo „nie dać się złupić”, albo „oskubać to co niczyje”, albo „załapać się do koryta”. Zręczność i „profesjonalizm” w tej dziedzinie są wysoko cenioną kwalifikacją, pielęgnowaną w rodzinach, grupach towarzyskich, organizacjach „społecznych”, firmach.

Taka na przykład gospodarka

Będę używał wyrazu rosyjskiego „fond” dla odróżnienia od słowa „fundusz”. Rozróżnienie dotyczy wyłącznie „miejsca pochodzenia”.

Dziś pojęcie funduszu znamy głównie z praktyk europejskich, sprowadzających się do redagowania mega-projektów kontynentalnych. W Europie budżet – to priorytetowana i kolejkowana lista obowiązków świata polityki wobec Kraju i Ludności, dla realizacji których każdy wrzuca do wspólnej puli tyle ile uważa lub tyle ile uzgodniono w procedurach konsultacji społecznych. Słowiańszczyzna pojęcie budżetu zna w inny sposób: jest to mieszek napełniany przymusowymi kontrybucjami i podstępem, z którego w pierwszej kolejności zaspokajane są potrzeby ONI-ych, a z tego co zostanie realizuje się takie cele, za pomocą których ONI mogą reprodukować swoją legitymizację.

Cała zatem przedsiębiorczość słowiańska rozkwita w zupełnej abstrakcji od wyobrażeń europejskich (branie na własny rachunek i ryzyko zaspokajanie potrzeb społecznych), jest raczej narzędziem-sztuką bogacenia się aż do rozmiarów i poziomu, na którym zarządza się fondami: gruntami, kopalinami, infrastrukturą, pracownikami, klientami, mediami, budżetami, bazami danych. Kiedy już przedsiębiorca wypozycjonuje się do tego poziomu, do tych rozmiarów – staje się ONI-ym, z wielką łatwością zostaje parlamentarzystą, lobbystą, wysokim urzędnikiem – oczywiście w Rosji czy na Ukrainie jest to bardziej bezczelne niż w Czechach czy Polsce, ale tak zwana „jakość” jest tego samego chowu.

Podstawowa zatem różnica polega na ujęciu gospodarskiego podejścia: w Europie dobrym gospodarzem jest ten, który jako przedsiębiorca dobrze wyważa racje publiczne, a słowiański przedsiębiorca jest wtedy postrzegany jako człowiek sukcesu, kiedy zdoła na dobru publicznym zbudować swoją własną potęgę.

Taka na przykład kultura

Słowem „kultura” obejmuję tu powszechnie przyjęte instalacje społeczne-publiczne, takie jak działalność artystyczna i jej owoce, działalność naukowa i jej wypracowania, działalność racjonalizatorska i wynalazcza, pakiety instytucji społecznych, wyrażanych umowami, uchwałami, prawem, strzeżonych przez urzędy, organy, służby, trwałe obiekty urbanistyczne i infrastrukturalne, formuły światopoglądowe obecne w kościołach i uniwersytetach, struktury społeczne i polityczne między nimi relacje, więzi, tygle.

Znów wdam się w porównania. Europa zna pojęcie zawiści i zazdrości, ale „penalizuje” je ostracyzmem. Europa porusza swoją wyobraźnię takimi pojęciami jak „różnia” (différance) czy „rzesza” (multitude), nasączonymi pluralizmem. Słowiańszczyzna zaś na tym buduje swoją kulturę, że każdy ustawicznie dąży do ustanowienia swojego monopolu poprzez „zaklepywanie”, „ekskluzywność-wyłączność”, „sekretności-wtajemniczenia”. Każdy monopol, nawet nano-monopol, rozbudowuje indywidualne fondy. Czy ktoś sobie wyobraża Brytyjczyka popisującego się „znajomościami” w urzędzie czy hurtowni? Naraziłby się nie tylko na śmieszność. Oczywiście, w biznesie czy polityce element zaufania zbudowany na wspólnych doświadczeniach jest w Europie bezcenny, ale cień podejrzeń o korupcję, nepotyzm, kumoterstwo, dyskryminację-uprzywilejowanie, powoływanie się na wpływy – dyskwalifikuje i biznesmena, i polityka. Słowiańszczyzna zaś ceni sobie, a nawet „głosuje” na tych, którzy „wiedzą co, jak i z kim”.

 

*             *             *

Jestem Słowianinem, Polakiem, i dobrze mi z tym. Liczne podróże i niemałe już doświadczenie dają mi wyobrażenie na temat tego, jak różnię się od Hindusa, Chińczyka, Araba, Europejczyka. W powyżej zaznaczonych trzech obszarach nie czuję się gorszy czy lepszy od przedstawicieli innych kultur, odmiennych cywilizacji.

Wiem jednak – również z podróży i doświadczenia – że najgorsze co można uczynić, to aplikowanie do swojego „domu” rozwiązań cudzych, bezkrytyczne, bez poszanowania dla tego, co nas konstytuuje. W ramach wspomnianego wcześniej OSWOJENIA. Prędzej czy później skończy się to kolonizacją, którą Ludwik Gumplowicz nazwał uczenie i przebiegle „amalgamacją”. Rzadko kiedy bowiem mamy do czynienia z mieszaniem kultur, ras, religii, etnosów, podczas którego udaje się uniknąć paradoksalnego i niszczącego wyboru: nie da się być muzułmaninem i katolikiem w jednym, nie można być jednocześnie Portorykańczykiem i Amerykaninem (choć propaguje się taki model myślenia), nie można być zarazem sprzedawcą i kupującym, nie udaje się być zarazem „żółtym” i „czarnym” rasowo, źle się znosi bycie zarazem podwładnym i przełożonym. „Wybór” definiuje, kim jesteś, ale to jest wybór pod przymusem, deprywujący w rzeczywistości.

Amalgamacja jest zatem wciąż syta prozelityzmem, konsekwencją „wyboru” koniecznego dla reprodukcji własnej tożsamości, by nie stać się kimś na podobieństwo hinduskiego dality (pariasa, niedotykalnego, uciemiężonego, odrzuconego, wykluczonego).

Kiedy zatem postuluję słowiańskość czy słowiańszczyznę – to nie w formule pansłowiańskiej (Panslawizm – ruch kulturalno-polityczny o różnorodnym zabarwieniu politycznym, dążący do wyzwolenia, a następnie zjednoczenia politycznego, gospodarczego i kulturalnego Słowian: pierwotnie termin ten był stosowany dla określenia językowej i kulturalnej wspólnoty narodów słowiańskich). Zresztą, moja „opcja polityczna” uwzględnia – może nieco naiwnie – fenomen Europy Środkowej, obejmującej nie tylko Słowian, ale też Bałtów, Estończyków, Albańczyków, Madziarów, Rumunów, Austriaków, tyle że – jak się kiedyś wyraziłem – nie ma tu dwóch narodów połączonych granicą, które nie miałyby do siebie żywych pretensji uniemożliwiających bezkolizyjną współpracę.

Kto bliżej przyjrzał się Gumilowa konceptowi pasjonarnością, ten wie, że Słowianie mają tę swoją pasjonarność przeinaczoną: prędką w swarach i protestach, leniwą w budowaniu.