Postanowiłem iść sam

2019-03-03 07:19

 

W polskiej polityce najlepiej się dziś mają hordy ścierwojadów, ludzi uzależnionych od trupiego zapachu. Przez jakiś czas sądziłem, że to chodzi zaledwie o autyzm. Wyjaśniam.

Opiekuję się autystycznym Krzysiem. Może to zresztą nie jest autyzm, nie sprawdzałem, wierzę jego mamie, starszej, serdecznej pani z wykształceniem medycznym i wielką praktyką, skłonnej jednak do medycznych guseł. Dobrej kobiecie, która dla swojego syna jest zdolna uczynić wiele – niedobrego.

O Krzysiu – po kilkunastoletniej znajomości – mógłbym napisać osobną książkę. Ale napiszę tylko tę oto przypowieść.

Otóż Krzysio ma kilka pasji, takich małostkowych, grzesznych. Na przykład lubi jeść. Żreć właściwie. Kiedy podaję mu kanapkę – to on mi ją z ręki wyrywa, niczym Piętaszek. Nie weźmie spokojnie, tylko wyrywa – i natychmiast pochłania. Herbatę trzeba mu podawać niezbyt „wrzącą”, bo oparzy się wypijając ja na trzy hausty. Przygotowanie posiłku oznacza „trzymanie” go poza kuchnią, bo jego ręka jest jak język kameleona: błyskawicznie sięga po pół-surowe potrawy i  tyle mu zrobisz… Kiedy jemy z talerzy – on sprawę załatwia w dziesięć sekund – po czym czeka, aż aż doczeka, że współbiesiadnicy zajęci są rozmową, albo przeżuwaniem kęsa: wtedy atakuje (kameleon), kotlet znika i odechciewa się nam jeść.

Nie sposób opisać inteligencję, z jaką Krzysio orientuje się w rozmaitych skrytkach i zabezpieczeniach, gdzie ukrywa się przed nim jedzenie. W każdym razie ja już dawno przestałem z nim rywalizować. Żadne szafki, lodówki, szuflady, kamuflaże, klucze: Krzysio „rejestruje” ścieżki dojścia do łupu i cierpliwie czeka, aż uwaga opiekuna (na przykład moja) na chwilę zapomni o czujności. To są sekundy. Podobnie wybebesza regularnie mój plecak, wysypując szpargały, podkradając drobiazgi przy okazji...

Podczas tych sekund wychodzi na jaw, że Krzysio nie marnował czasu: idzie jak po swoje, pokonuje przeszkody w sposób, który świadczy o tym, jak starannie przygotował atak. I działa pozornie bez treningu, a jest zabójczo precyzyjny. Można powiedzieć, że to wrodzony talent, ale ja wolę taką interpretację, że on 99% uwagi skupia na celu, na wyobrażaniu sobie ataku, co oznacza, że zawsze jest lepiej przygotowany na „ten moment”, niż ja i ktokolwiek, kto przecież nie żyje ciągłą "defensywą".

Najśmieszniejsze jest jednak to, co Krzysio robi „po udanej akcji”: całym sobą bowiem wyraża on zdumienie, iż ktoś się go czepia o to, że skubnął, schował, pożarł, zniszczył, zabrał. No, przecież on pragnął, i zaspokoił to chwilowe pragnienie, o co im chodzi…? Naprawdę, on szczerze nie rozumie, o co te wszystkie huki i krzyki oraz pretensje. Pojmuje, że one są, te pretensje, ale ich przyczyny nie rozumie.

Poczytałem w tej sprawie, więc swoje wiem:

Badania pokazują, że mentalny trening – zależnie od dyscypliny – poprawia wyniki nawet o kilkadziesiąt procent. Dlatego warto spróbować i w ten właśnie sposób popracować na przykład nad forehandem albo nartami, albo… po prostu nad tym, co chcielibyśmy robić lepiej. 

Vinoth Ranganathan, z pochodzenia Hindus – to neurobiolog z Cleveland. Jakiś czas temu przeprowadził eksperyment, który pokazał, że ćwiczenie w myślach to… ćwiczenie doskonałe. O ile trening „klasyczny” (ćwiczenie sprawności mięśni, stawów, odruchów, itp.) podnosi efektywność o połowę, o tyle trening mentalny – o 35%. Niby nic nie robisz – ale jesteś wytrenowany! Wojsko – zanim wejdzie na kosztowne trenażery – spędza czas na imaginowaniu sobie „zadanych” sytuacji. W medycynie dowiedziono, że chirurdzy, którzy wyobrażają sobie operację „przed operacją”, znacznie lepiej radzą sobie w jej trakcie. Trening mentalny jest wykorzystywany także przez wyczynowych sportowców, którzy – przynajmniej tam, gdzie nadąża się za szkoleniowymi nowinkami – stosują go powszechnie. W ten sposób swoje wyniki poprawiają tenisiści i kierowcy rajdowi, ale też wszyscy inni. Nie wyłączając piłkarzy. Trening oparty na wyobraźni staje się czymś normalnym w treningu młodzików i juniorów w najlepszych europejskich klubach.

Kto chce ten zauważa, że nasi pupile domowi (psy, koty, papugi), albo rozmaite lisy, kuny, ptactwo wróblowate i srokowate, czy nawet duże dzikie zwierzaki – znakomicie rozpoznają ścieżki prowadzące do sukcesu, a podobno mistrzami są szczury, zdolne w krótkim czasie rozpoznać labirynty z pułapkami, zapadniami, w fałszywymi łupami, itd., itp. Byle do celu: chaps – i zmykamy, albo udajemy, że nas przy tym nie było…

Krzysio zatem jest osobliwością, samorodkiem, pionierem treningu imaginacyjnego, mentalnego. I zarazem mistrzem, sądząc po skutkach. A przecież – mówiąc potocznie – to zwykły czubek, najnormalniejszy debil (mamo Krzysia, wybacz…). Na nic wszelkie filozofie: on ma po prostu „ciąg na łup”.

 

*             *             *

W polityce, podobnie jak w biznesie czy w zalotach dyskotekowych wygrywają właśnie tacy. Niewyrafinowani, za to skupieni na celu, dyskretnie kumulujący w sobie gotowość na „ten jeden skok”.

Ktokolwiek oczekuje od skutecznego polityka (z ostrożności dodam: dzisiejszego w Polsce), że ma sumienie, projekt społeczny, poczucie obowiązku, wyczucie smaku – ten staje się „ciemnym ludem”, łatwą ofiarą, tępym wyborcą. Politycy wyposażeni w (powtórzmy) sumienie, projekt społeczny, poczucie obowiązku, wyczucie smaku – są chronicznie nieskuteczni, przegrywają z tymi „autystykami” skupionymi na „tym jednym skoku”. Bo „wrażliwcy” zawsze powstrzymają się w tej ostatniej chwili. A debile – nie.

Odkrywam ostatnio, że taki debil (no, dobrze, elegancko zabrzmi: niewyrafinowany łowca) siedzi nawet w politykach, którym przypisujemy ludzkie cechy. Tyle że oni – poza „tym jednym skokiem” – dodatkowo inwestują. Na przykład w pożytecznych idiotów, którzy w nich uwierzą. Tak jak Kmicic uwierzył Radziwiłłom. Powieściowy Książę Janusz miał „ciąg na łup” – a durny Kmicic dał się złapać na idee, ojczyznę, honor, słowo szlachcica i podobne imponderabilia…

Wczoraj napisałem do polityka, któremu zaufałem: dla mnie bardziej liczy się to co trzeba zrobić, a mniej to, co można ugrać.  Między słowem „zrobić” a słowem „ugrać” jest przepaść. Gracze pozostawiają po sobie spustoszenie w kurnikach, spiżarniach, lodówkach, skarbczykach, w ludzkim zaufaniu.

Wyraziłem to pisemnie, wcześniej złożywszy mandat delegata na Kongres pewnej partii, zanim przystąpiono do procedury wyborów. Bo ja jestem „wrażliwiec”. I do tego znam Krzysia, więc na kilometr wyczuwam atmosferę stęchłą od „ciągu na łup”.

 

*             *             *

Dla mnie życiowym celem jest tzw. lepszy świat. I noszę w sobie przekonanie, że lepszego świata nie stworzy się „gorszymi sposobami”. Kiedy – dla celów wyższych – sięgamy po paskudztwa, plugastwa, szalbierstwa, podłości – to rodzi się podejrzenie, że te cele to też nie są takie „wyższe”.

Staram się – zastrzegam, nie jestem wzorcem dla młodzieży, ale się staram – czynić różne „takie te”, o których sądzę – przekroczywszy tzw. kopę lat – że są piękne, dobre, prawdziwe, prawe, sprawiedliwe, przyzwoite. I niezależnie od tego, czy w przeszłości zachowałem w tych sprawach „cnotę” – dziś mam prawo ową „cnotę” zszywać. Bo to moje życie i moje sumienie.

I nie ma takiej racji, dla której miałbym stać się Kmicicem. Nawet jeśli u samego końca drogi taka – na przykład – Oleńka Billewiczówna – miałaby się dowiedzieć, że padłem ofiarą oszusta, że to nie tak, jak ludzie myślą.

Otóż niech ludzie tak o mnie nie myślą, po co mi to…?