Powrót do tematu. Tapczanik, prysznic i telewizor

2016-05-07 09:52

 

Statystykom wierzyć nie należy (co oznacza: trzeba je studiować pod różnym kątem). Ale jeśli powiem, że ok. 2 miliony ludzi wyjechało w ostatnich latach z Polski zarobkować, a drugie 2 miliony to bezrobotni (zarejestrowani i nie) – to oznacza, że mniej-więcej 30% ludności jest przez Polskę pozbawionych szans na godne życie w „rodzonym” kraju. Zwykłem dodawać drugie tyle, aby uświadamiać rozmówcom, że jeśli ktoś ma zatrudnienie, ale jego wysiłek mało ma wspólnego z wynagrodzeniem-dochodem – to nie ma powodu, dla którego Rząd miałby się poczuwał do własnej satysfakcji.

Jeśli na 14,5 mln tzw. gospodarstw domowych nie mniej niż połowa ledwo dopina się budżetowo (polecam uważną lekturę statystyk TUTAJ) – to oznacza, że jest marnie i fakt, że ok. 10% gospodarstw domowych czerpie w miarę pełnymi garściami z życia – nie uczyni statystyki bardziej kolorową.

Na tym tle rozważę dwie „modne” kategorie:

1.       Instalowanie w Polsce repatriantów, przede wszystkim zza wschodniej granicy;

2.       Przymus przyjmowania tzw. imigrantów pod groźbą „wykupnego” 250 tys. euro;

Wcześniej jednak przytoczę „teoremat”, jakim na różne sposoby param się od ok. 20 lat. Sprawa dotyczy bezdomności: Domem nazywam miejsce, gdzie człowiek bezpiecznie gromadzi swój dorobek życiowy i odświeża elementarne umiejętności społeczne „na łonie” rodziny. Znakomita większość mieszkańców Polski albo żyje w warunkach mieszkaniowych nie dających szans na udomowienie, albo wynajmuje mieszkania kosztem więcej niż połowy budżetu.  Zakładam zatem, że dla rozwiązania problemu mieszkaniowego w sposób systemowy, a nie na zasadzie „radźcie sobie” – potrzeba ok. 3 miliony mieszkań. To się pokrywa z szacunkami PiS sprzed ok. 10 lat.

W koncepcji, przy której od lat szydełkuję, jest pewien łańcuch niezbędnych przedsięwzięć:

1.       Z zasobów gminnych wydziela się „działki” (najlepiej unikać grupowania „działek” w „gettach”);

2.       Kupuje się – i oddaje potrzebującym – kontenery mieszkalne w stosunku 1 kontener na jedną osobę niezależnie od wieku (z możliwością łączenia kontenerów w zestawy);

3.       Otrzymanie kontenerów wiąże się z koniecznością członkostwa w spółdzielni komunarnej[1] (łączącej spółdzielczość pracy, socjalną, mieszkaniową);

4.       Część osób-członków spółdzielni prowadzi działalność samopomocową na rzecz gospodarstw domowych (np. żłobek-przedszkole, adaptacja kontenerów do standardów przyjętych jako właściwe, mała architektura, ogrody warzywne, place zabaw,świetlica, być może stołówka współna, itd., itp.);

5.       Pozostali członkowie spółdzielni realizują zadania zlecone przez gminę, odpłatnie;

Tu przerwę, aby coś wyjaśnić. Otóż – celowo przerysowując – zakładam, że człowiek może pracować za przysłowiową „kurę plus cegłę” dziennie. Kura – to symbol wyżywienia cztero-osobowej rodziny. Cegła (np. pustak) – to symbol materiału budowlanego. Kto chce – może kurę czymś zastąpić, i cegłę czymś zastąpić. 1000 cegieł, a zwłaszcza pustaków, wystarcza na  2-3 izby (jasne, że potrzebne sa też inne materiały i robocizna). To oznacza, że jeśli ktoś zarabiałby przez 3 lata „cegłę + kurę” dziennie (z dużym zapasem: 50 złotych) – miałby mały domek-mieszkanko.

Tu się odezwą „lewacy”: co ty proponujesz, gołe ściany, bez mediów, bez prasy, bez pryczy dla każdego? Odpowiadam: wszystko w swoim czasie, mówimy o kimś, kto nie ma nic, ale jest zabezpieczony kontenerem i zatrudnieniem. Jeśli taki wstęp do poprawy status quo mu nie odpowiada – to może zamiast kontenera damy mu do jednej ręki prysznic, a do drugiej telewizor, i niech sobie to minimum cywilizacyjne zainstaluje na pustej łące z ergonomicznym tapczanikiem pośród łopianu, będzie „po lewacku” ale godnie, bo zgodnie ze standardami cywilizacyjnymi. W moim koncepcie chodzi o to, by dać wstępnie to, co człowiek okrasi swoją zapobiegliwością i zaradnością, bo rzecz w wyjściu z bezdomności i bezrobocia, a nie w dotowaniu komuś dożywotniego „stypendium”.

Wracamy do konceptu. A właściwie do repatriantów i imigrantów. Słuszną jest reakcja zbliżona do pukania się w czoło na wieść o „opłacie solidarnościowej” w wysokości 250 tys. euro (rocznie?). Za 100 tysięcy można kupić niezbyt luksusowe, za to duże mieszkanie w Warszawie. Pozostałe 150 tysięcy (czyli 600 tysięcy złotych) podzielmy przez 3000 złotych (suma ok. dwóch średnich wypłat „do ręki”), co oznacza, że przez 200 miesięcy (16 i pół roku) możemy w zakupionym mieszkanku żyć bez żadnych dodatkowych starań.

Repatriantom zaś oferuje się nieco inaczej: wskażemy miejsce zasiedlenia (dom, mieszkanie, rzadziej gospodarstwo) i damy zatrudnienie. Trochę to zresztą nie chce działać. No, ale co na to mają odpowiedzieć ci wszyscy, liczeni w milionach, których wspominam na początku tej notki?

Wspomóc imigrantów uciekających przed zagrożeniem najpoważniejszym z wyobrażalnych, wspomóc braci-Polaków tęskniących za ojczyzną ojców i dziadów – bezcenne (piszę to bez cienia ironii). Ale kontener „z wygodami” kosztuje nie więcej jak 15 tysięcy (dopiszmy do ceny 20 m2 gruntu czyli ok. 10 tysięcy). Czteroosobową rodzinę można zakotwiczyć w wybranej przez nią rzeczywistości gminnej za 100 tysięcy złotych (pamiętamy: spółdzielnia, praca za „kurę plus cegłę”, a co zarobi więcej – to szybciej się „urządzi”).

Na tych warunkach zgadzam się, aby włączono repatriantów i imigrantów do wspólnego projektu „rodzina na swoim” (wiem, nazwa już przerabiana i pewnie zastrzeżona). Jeśli w takim programie znajdzie się 4 miliony mieszkańców Polski – to dodatkowe kilka tysięcy nie robi różnicy, a wszelkie nadęte przypadki eksploatowane przez media stracą sens.

 

*             *             *

Przedstawiony koncept daleko odbiega od „cywilizowanych” wyobrażeń o godnym życiu. Tyle tylko, że owe wyobrażenia nie znajdują też spełnienia w takich fajnych inicjatywach, jak Monar, Markot, Barka, Caritas i dziesiątki innych „troskliwych przedsięwzięć”: podstawową, wspólną wadą tych wszystkich działań jest reprodukowanie wykluczenia w warunkach para-koszarowych. Zapewniam, że wiem co mówię-piszę. Może powinienem to ugrzecznić, bo przecież organizatorzy tych przedsięwzięć to ludzie wrażliwi i po prostu dobrzy. Ale nie po to pisze tę notkę, by zagłaskiwać społeczników, ale po to, by wskazać kierunek RZECZYWISTEJ REMUTUALIZACJI (przywracania elementarnych umiejętności społecznych), prowadzącej do odzyskania przez wykluczonych czegoś, co nazywać zwykłem Swojszczyzną, społeczno-kulturowym podłożem Obywatelstwa. Bo jedyny cel takich przedsięwzięć, który akceptuję – to takie działania, w wyniku których te przedsięwzięcia po jakimś czasie przestaną być komukolwiek potrzebne, bo zniknie sam problem. W każdym innym wypadku mamy do czynienia z petryfikującym się „przemysłem filantropijnym”, pod skorupą którego niejedno można znaleźć z repertuaru zwanego „patologią”.

Tu notkę kończę, ale dla zainteresowanych pogłębieniem – daję poniżej fragmenty tzw. „małego konspektu” projektu INCLUSION.

WYKLUCZENIE

Przesłanie ideowo-filozoficzne

Filozof Jacques Derrida i znawca spraw wiary Jean-Luk Marion w słynnej dyskusji-sporze wypracowali koncepcję Daru jako oczywistego elementu przestrzeni społecznej i duchowej, który nie wymaga od obdarowanego wdzięczności i poczucia zobowiązania wzajemnego, a darczyńcy nie daje fałszywego poczucia wyższości, spełnienia charytatywno-filantropijnego. Ich wieloletni spór opisała Urszula Idziak w książce „Dar. Spór między Jeanem-Lukiem Marionem a Jacques'em Derridą”.

Animatorzy proponowanego projektu „Inclusion” winni mieć taką „kwalifikację”, która zawiera w sobie postawę mormona i harcerza połączoną w jedno. Uwaga: postawę, a nie konieczność bycia mormonem[2] czy harcerzem[3].

 

*             *             *

Problem wykluczenia – jak większość problemów społecznych i humanitarnych – w polskim doświadczeniu spotyka się z podejściem „eksploatacyjno-politycznym”. Wykluczonych zauważa się dopiero wtedy, kiedy oni sami w swojej masie „psują wizerunek” publicznej przestrzeni i stają się polityczno-administracyjną uciążliwością, „skaraniem boskim”.

Tymczasem wykluczenie zaczyna się dużo wcześniej i jest procesem samonapędzającym się (a więc coraz kosztowniejszym w zapobieganiu i zwalczaniu), zanim staną się masowo widoczne objawy, np. w postaci bezrobocia, bezdomności, w końcu „zmenelenia” (orphanizacji).

Konsekwencją braku „daru” w myśleniu administracji czy NGO jest swoisty „przemysł filantropijno-charytatywny”, obejmujący rejtanowskie blokowanie eksmisji i cały ruch lokatorski, społeczne zbiórki na fundacje „troskliwe” (charity), fundusze wyprowadzania z wykluczenia albo sieć ośrodków opiekuńczo-paliatywnych. Przy całym szacunku do wkładanego w to wszystko serca, wrażliwości, szczerego zaangażowania i „próby sumień” – jest to działanie reprodukujące wykluczenia, przysypujące pomocowym talkiem rany, by się co najwyżej zabliźniły.

Proponowane rozwiązanie projektowe jest „nastrojone” na rzeczywiste, skuteczne kurczenie sfery wykluczeń najbardziej dolegliwych: bezrobocia, bezdomności i utraty umiejętności społecznych.

Można się domyślać, że najważniejszym zagadnieniem problemu wykluczenia jest sposób rozumienia, a nawet definiowania samego pojęcia. Czymże zatem jest wykluczenie?

Moja osobista definicja wykluczenia mówi o systemowo-ustrojowym generowaniu okoliczności, w których niemożliwa staje się realizacja (pełna i na dobro wszystkich) konstytucyjnych[4] gwarancji w zakresie praw człowieka i obywatela, stanowiących o jego podmiotowości.

Tak pojęte wykluczenie obejmuje cztery fazy-etapy:

1.       Etap utraty możliwości samorozwoju: dotyczy on tych wszystkich, którzy z różnych powodów znakomitą część swojego czasu, uwagi i zaangażowania poświęcają nie sobie (reprodukcji osobowości, obywatelstwa, statusu), tylko obowiązkom pracowniczym albo poszukiwaniu dochodu (ten etap dotyczy w równej mierze walczących o przeżycie ubogich, jak też „ludzi korporacji” – gospodarczych, politycznych, przestępczych);

2.       Etap utraty gwarancji stałego godnego dochodu: dotyczy on ludzi, którzy utracili umowę o pracę (kodeksową), pracują na „śmieciówkach”, mają obowiązek „czuwania w gotowości”, ale opłacany mają tylko realny czas pracy i realnie wykonane zadania (na tym etapie zaczynają wygasać „normalne” stosunki rodzinne i towarzyskie);

3.       Etap bezdomności: dotyczy on ludzi, którzy utracili status właściciela lub stałego najemcy mieszkania, żyją albo w niepewności jutra (co do dachu nad głową), albo „na obcowiźnie” (na tym etapie formuła Domu traci swoje kulturowo-cywilizacyjne atrybuty, takie jak odkładanie życiowego dorobku, nabywanie i „ćwiczenie” elementarnych umiejętności społecznych);

4.       Etap utraty obywatelskiej łączności ze społeczeństwem (zmenelenia): dotyczy on ludzi, których na nic nie stać, wygasili z konieczności swoje wszelkie zainteresowania, które wiążą się z kosztami (np. zakupu gazet albo biletów czy abonamentu internetowego). Paradoksalnie tacy ludzie wystawieni są na morderczą próbę w postaci licznych okazji do uzależnienia się lub wejścia na drogę przestępczą;

Ekonomia wykluczenia

Każdy wrażliwy człowiek zapyta, jak to możliwe, że społeczeństwo, państwo, kraj dopuszcza do wykluczenia w sposób niemal „systemowy”, ustanawiając trwałe warunki staczania się osób słabszych, zresztą, „typowanych” bardziej lub mniej przypadkowo.

Wiele może wyjaśnić prezentacja kosztów społecznych (a więc niekoniecznie wyłącznie finansowych), jakie są niezbędne do zahamowania procesu wykluczenia, do zatrzymania ludzi na poziomie, w który są uwikłani w chwili ich „zarejestrowania”.

Wcześniej jednak wskażmy na dynamikę wykluczenia w Polsce. Na podstawie analizy rozmaitych opracowań i programów, z zastrzeżeniem, że nie sposób skompletować dane, jeśli metodologia monitoringu jest osadzona w odmiennych paradygmatach niż niniejszym stawiane, można domyśleć się następujących procesów:

A)     w miarę stabilna – na poziomie 5% ludności - jest w Polsce liczebność wykluczonych czwartego stadium, przy czym – wobec napływu do niej wciąż nowych „chętnych” – domyślać się można dużej śmiertelności w tej grupie, choć może rzecz polega na niepełności danych wynikającej z niemożności ogarnięcia tej grupy rzetelnymi badaniami;

B)      podobnie stabilna – na poziomie 15% ludności – jest liczebność wykluczonych trzeciego stadium, przy czym zaledwie nie więcej niż 5% ludności objętych jest programami administracyjnymi i wolontariacko-pozarządowymi, pozostali radzą sobie w sposób poza-systemowy, co oznacza przede wszystkim - poza-prawny: to spośród tej nie ogarniętej pomocą poważnej grupy (prawie 4 miliony osób bez zatrudnienia i „swojego” adresu!) rekrutują się wykluczeni czwartego stadium i rozpaczliwa, dokuczliwa społecznie przestępczość;

C)      bardzo niestabilna jest grupa wykluczonych drugiego stadium (bez stałych dochodów), można ją szacować na 15% ludności, w tym wszystkich znanych administracji jako formalnie pozostający bezrobotnymi: wielkość, liczebność tej grypy można pośrednio szacować na podstawie danych o funkcjonowaniu tzw. szarej strefy gospodarczej, z zastrzeżeniem, że nie ma tu automatycznej korelacji;

D)     równie niestabilna jest liczebność wykluczonych pierwszego stadium (zasklepienie w statusie), szacunkowo można ją definiować na poziomie 25-30% ludności (ponad 10 milionów!): podstawowymi wskaźnikami definiującymi tę grupę są kryteria minimalnej i przeciętnej płacy, ale poważniejszym zagadnieniem byłaby tu analiza funkcjonowania gospodarstw domowych;

 

Na rysunku poniżej widać pewną prawidłowość, która źle wróży osobom, rodzinom, grupom, środowiskom, społecznościom – jeśli rozpoczęły wędrówkę od punktu OK. do punktu FUJ. Okazuje się bowiem, że najdrożej jest zatrzymać „pechowych wędrowców” w stadium pierwszym, zasklepienia w statusie. W praktyce oznaczałoby to bowiem zapewnienie wszystkim stałego źródła dochodu, choćby na jakimś przeraźliwie nie-reprodukcyjnym poziomie, byle tylko starczyło na jakieś mieszkanie i podstawowe potrzeby codzienne.

Koszty społeczne (najczęściej obciążające biurokrację i jej rozmaite agendy) gwałtownie maleją, kiedy wykluczeni pogrążają się w stadium drugie wykluczenia, czyli tracą stałe źródło dochodu. Jest to oczywisty pozór, bowiem ludzie ci przenoszą swoją aktywność – na dłuższą metę i tak nieskuteczną – do „szarej strefy”. Tam szkolą się w przyspieszonym trybie na „anty-obywateli” i doświadczają, że nie jest im z tym aż tak źle, a nawet zdarzają się całkiem nieoczekiwane korzyści tego procederu.

Najtańsza jest pomoc świadczona osobom sprowadzonym do trzeciego stadium wykluczenia, czyli bezdomnym. Tę pomoc niemal w całości przejęły organizacje samorządowe. Wygląda owa pomoc tak oto, że organizuje się „bieda-zupki” oraz noclegownie. W ten sposób cywilizuje się wykluczonych poprzez ich skoszarowanie i praktyczne wyizolowanie ze społeczeństwa „normalsów”. Pomoc na tym etapie wymaga jednak samozaparcia: otóż podopieczni najczęściej są osobnikami „trudnymi”, na bakier z manierami, prawem, ogólną elegancją i podobnymi przymiotami.

Pozostaje czwarte stadium wykluczenia, utrata więzi społecznych, socjalną obojętność środowiskowa, kiedy już człowiek nikogo nie obchodzi i sam w zasadzie nikim się nie przejmuje. Wbrew oczekiwaniom – jest to stadium kosztowne w przeliczeniu „na jednostkę”, a jeśli masa outsiderów jest znacząca – stanowią oni siłę polityczną. Nie w sensie wyborczym, bo ten sens ich nie zajmuje, ale w sensie dokuczliwości: źle czują się nasze stereotypowe rodziny, wszyscy „normalni” ludzie i wszystkie „normalne” firmy oraz instytucje, jeśli muszą w swoją codzienność wkalkulowywać ryzyko (właściwie duże prawdopodobieństwo) napotkania outsidera lub doświadczenia spowodowanych przez niego szkód. Outsiderzy bowiem – to nie potulne zwierzęta, dające się zrutynizować, ogrodzić miską zupy o jednej godzinie i sygnałem pobudki o innej godzinie. To są zdesperowani, nieszczęśliwi ludzie, nie znający drogi powrotu, sygnalizujący swoje istnienie działaniami postrzeganymi u „normalsów” jako skrajnie szkodliwe, ale dla outsiderów są jedynymi dostępnymi w praktyce.

Posłużmy się przykładem często używanym w publicystyce: powiada się, że biednemu trzeba podać wędkę, a nie rybę. I oto: wykluczony pierwszego stadium chętnie użyje wędki w sposób przewidziany instrukcją, chyba że kompletnie nie ma zmysłu przedsiębiorczego. Wykluczony drugiego stadium szybko wędkę sprzeda za bezcen (w przekonaniu, że postępuje wzorcowo racjonalnie), bo ma poważniejsze i pilniejsze sprawy niż łowienie ryb, przy czym – uwaga – nie mówimy o alkoholikach i narkomanach, tylko o dorosłych i świadomych tego co robią ludziach. Wykluczony trzeciego stadium użyje wędki przeciwko wypychającym go poza nawias instytucjom i ludziom wytypowanym jako reprezentanci Systemu, w krańcowych przypadkach – przeciw darczyńcy. Za to wykluczony czwartego stadium nie zwróci uwagi na wędkę i gest darczyńcy, chyba że odezwie się w nim uśpione, nierzadko zapomniane człowieczeństwo, ów charakter, jak u pewnej kobiety z dworca, która nie wiedziała co począć z kilkudziesięciotysięcznym (w PLN) darem od nieznajomego (nota bene, „System” też nie wiedział, co z tym fantem począć, nawet zamierzano ową darowiznę opodatkować: kobieta mimo szansy danej od życia nie zmieniła trybu „życia”).

A jednak mimo to wykluczeni czwartego stadium są – w pojedynkę i w swej masie – wyjątkowo kosztowni społecznie. To z ich powodu – a nie z powodu przestępczości – Polska ma najliczniejszą w Europie kadrę ochroniarzy obiektów, to z ich powodu coraz częściej osiedla są grodzone, to oni – obszczywając (bez obrazy) jakieś nisze czynią je niedostępnymi dla „normalsów”, wyłączają je z użytku publicznego. To oni na każdym kroku zagrażają mu awariami i katastrofami, wywoływanymi niezamierzenie i bezwiednie, a często w zgorzkniałej złości.

Wykluczenie w formule opisanej w niniejszym – jest poważnym problemem nawet wtedy, kiedy jest ono zaledwie potencjalne. Jeśli dotyczy większości i jest dosłowne, namacalne, praktyczne – stacza kraj i czyni go nieciekawym podmiotem stosunków międzynarodowych. Spieprzaj, dziadu – usłyszy kiedyś taki kraj.

Wydaje się, że początkiem, prapoczątkiem jakichkolwiek poważnych działań projektowych powinien być rzetelny monitoring wykluczenia, ale ten może być prawdziwy wyłącznie wtedy, kiedy przestaniemy postrzegać wykluczenie jako przypadek, zrządzenie losu, incydent, element pozasystemowy (może nawet osobiste zaniedbania wykluczonego i jego lekkomyślność), a zaczniemy „punktować” System-Ustrój we wszystkich jego rozwiązaniach generujących wykluczenie.

Mając rzetelny – to nadzieja – monitoring stadiów wykluczenia jesteśmy w stanie działać skutecznie, celnie. Tym bardziej, że koszty wykluczenia to nie tylko koszty ich ewentualnego wsparcia, ale też koszty rozmaitych szkód i spustoszeń u samych wykluczonych i tych, które oni powodują pozostając z wstanie wykluczenia:

Osoby w czwartym stadium wykluczenia wymagają opieki o charakterze paliatywnym (to nie pomyłka), najlepiej w warunkach sanatoryjnych (to też nie jest błąd w druku), a jeśli spośród nich uda się odnaleźć osoby „z charakterem” – natychmiast trzeba je „awansować” do innego stadium wykluczenia.

Osoby w trzecim stadium wykluczenia powinny być – trochę pewnie „na siłę” – wkomponowywane w warunki domowe, powinny móc powrócić do odtwarzania i gromadzenia życiowego dorobku z gwarancją, że jakiś „adres” na tym świecie jest ich własnym domem, w oparciu o które mogą bezpiecznie „gniazdować”.

Osoby w drugim stadium wykluczenia powinny być poddane terapii zmierzającej ku odrestaurowaniu więzi rodzinnych, ale minimum w takich przypadkach to zagwarantowanie zatrudnienia: instytucją poręczną jest tu spółdzielnia socjalna, dość świeży pomysł państwowo-administracyjny.

Osoby w pierwszym stadium wykluczenia powinny – to banał – uzyskać podwyżkę wynagrodzenia połączoną ze skróconym dniem pracy. Taką, która przywróci im szansę rozwoju. Mechanizmem niezbędnym jest tu instytucja Minimalnego Dochodu Gwarantowanego (pozornie kosztowna, ale znosząca administracyjne organy pośrednictwa pracy, pomocy społecznej, kreowania emerytur i wiele innych). Uwaga: wykluczenie pierwszego stadium dotyczy też osób mających ponadprzeciętne dochody, ale „zamkniętych” w swoich obowiązkach, pochłoniętych nimi bez reszty: mają dochody pozwalające na samorozwój, ale nie mają na to czasu, a stopniowo – „oduczających” się swobodnego poszukiwania rozmaitych atrakcji życiowych, wszystko wiążą ze swoją firmą. Tym podwyżka jest niepotrzebna, raczej przywrócenie reżimu 8+8+8 (wypoczynek-rozrywka-praca).

PROJEKT „SPÓŁDZIELNIA KOMUNARNA” SKIEROWANY JEST PRZEDE WSZYSTKIM NA ROZWIĄZANIE SYSTEMOWE, A NIE NA „PRZYTULANIE MIŁOSIERNE”. JEST KONSTRUKTYWNY, A NIE FILANTROPINO-ROSZCZENIOWY I MA DOPROWADZIĆ DO WYGAŚNIĘCIA PROBLEMU.

 



[1] Mój pomysł opiera się na projekcie, który nazwę Spółdzielnią Komunarną. W największym skrócie (proszę wybaczyć, że nie piszę wszystkiego) byłaby to formuła organizacyjno-prawna, łącząca pozytywne doświadczenia takie jak wzajemnictwo, wspólnoty działkowe, spółdzielczość pracy i socjalna oraz rolnicza, kibuce, itd., itp. Na poziomie teoretycznym miałem kiedyś w tej sprawie referat podczas konferencji naukowej w Łomży (organizatorem był Prof. T. Popławski z Białegostoku). Spółdzielnia Komunarna ma nie tylko „statutowo”, ale też realnie łączyć sferę pracy ze sferą domową-sąsiedzką, poprzez funkcjonowanie zespołu osób zagrożonych wykluczeniem (lub jego pogłębieniem), pod subtelną opieką lidera;

[2] Mormon to człowiek, który „wybacza”, a właściwie uznaje za „oczywisty stan człowieczeństwa” fakt, że bliźni nie jest tak doskonały, jakby się tego od niego oczekiwało. Nie stoi ten stan na przeszkodzie, by kochać bliźniego jak siebie samego, służyć mu nienachalnie, ale pomocnie, realnie, bezwarunkowo, bezinteresownie;

[3] Harcerz to człowiek niezłomnych codziennych zasad życiowych, będący jednocześnie sprawnym społecznie obywatelem, rozeznanym w sprawach publicznych i mający skłonność – bezwarunkową, bezinteresowną – do czynienia tych spraw lepszymi niż są, bez ich zjadliwej krytyki, choć z krytycznym podejściem. Znów zatem mowa o społecznej służbie;

[4] W słowie „konstytucyjny” zawieram nie tylko odwołanie do zapisów w Ustawie Zasadniczej, ale też do powszechnych społecznie wyobrażeń o normalności, kulturze, cywilizacji;