Pozaprawna próżnia – nowoczesne narzędzie totalitaryzmu

2012-10-10 16:43

 

Zacznę od przypowieści, bo te od czasów Jezusa mają wzięcie. Oto wyobraźmy sobie, że przychodzi do nas pismo z komorniczą egzekucją długu w wysokości kilku tysięcy złotych. Jak mamy dużo szczęścia i wiemy, jak się poruszać (komornik nie powie o co chodzi), to się dowiadujemy po około tygodniu, że kilka lat temu wystawiono nam mandat za jazdę bez pasów, a my odmówiliśmy i ukarano nas w trybie nakazowym. Potem już poszło windykatorom jak z płatka, zwłaszcza, że w tym czasie mieszkaliśmy pod innym adresem, nie mieliśmy ani samochodu, ani prawa jazdy, ani nie pożyczaliśmy żadnego pojazdu, do tego byliśmy w czasie wskazanym w wyroku na wczasach w Mongolii. Zanim do tego doszliśmy, minął czas na pozew antyegzekucyjny, poza tym komornik zdołał już połowę długu ściągnąć. Mimo to uruchomiliśmy sąd, a sąd działa miesiącami. Odmawia nam wydania postanowienia o wstrzymaniu egzekucji do wyjaśnienia. Zanim cokolwiek się wyjaśni, komornik „zedrze” wszystko, a jest taki przepis, że kiedy komornik jest taki sprawny, to po ściągnięciu całego długu nasze pretensje nie będą rozpatrywane (dlatego doradzam, aby nie brać roboty dobrze płatnej, bo jeśli komornik wydusi z nas wszystko „jednym uderzeniem”, to nawet nie mamy szans na odpór). Jakoś jednak, żmudną drogą prawną, odzyskaliśmy prawo do dalszego sądzenia się. I co? Sąd nam w wyroku powiada, że „wierzyciel miał prawo…”, bo opierał się na wiarygodnych przesłankach, a wszystko inne (co nam uniemożliwiło wcześniejszą interwencję, np. zmiana adresu), to zaledwie „okoliczności nieistotne”. I tak dobrze, że nas nie wkręcą w winę za to, że nie uprzedziliśmy „przemysłu windykacyjnego” o zmianie adresu. Dalej: sąd apelacyjny nie sprawdza „zawartości merytorycznej”, tylko formalia przewodu sądowego niższej instancji. My w międzyczasie wykryliśmy, że ktoś inny ma to samo nazwisko, albo że jakiś strażnik czy policjant, ciśnięty „normami” mandatów, sam wymyślił cały ten mandat. Ale to było dawno, przedawniło się. Zostaliśmy więc oczyszczeni z kilku tysięcy złotych (bo do 300-złotowego lipnego mandatu dopisano rozmaite koszty stałe, kto miał komornika na głowie ten wie, a potem latami szły odsetki, choć nie powinny).

Sytuacja, którą opisuję w tej trochę absurdalnej, ale jakże częstej w Polsce przypowieści (ryzykuję: co 10-ta rodzina ma takie niezawinione przejścia, na kwoty kilku albo i kilkuset tysięcy) – to typowa Pozaprawna Próżnia: przez rozmaite pętelki prawno-proceduralne zostaliśmy wyrzuceni poza możliwość przywrócenia sytuacji pierwotnej, choć racja jest ewidentnie po naszej stronie. Do tego nie ma winnych, choć jest szkoda realna i jest przestępstwo-wykroczenie, bo albo winne są przepisy splecione z interesami windykatorów, albo winien jest ktoś na samym początku, ale się przedawniło.

Gdyby tzw. system prawny (nie mówiąc już o wymiarze sprawiedliwości) działał „w imię obywatela” – znalazłby drogę do wyprostowania tych absurdalnych sytuacji. Ale tak nie jest, i nie jest to przypadek. Wielokrotnie używam pojęć Więcierz Mętny (specjalnie preparowana pułapka z przepisów i procedur, zastawiona na tych, co się dadzą złapać) oraz Zatrzask Lokalny (zmowa funkcjonariuszy, urzędników, biznesu, itd., itp. działająca w interesie uczestników tej zmowy, na zasadzie „ty mi dziś pomożesz, jutro ja tobie”). I choć prof. P. Bożyk pyta, jak ja te dwa pojęcia przetłumaczę na angielski, to ja odpowiadam: nie trzeba, nie ma takiego tłumaczenia, bo żaden Anglik nie pojmie, że takie coś jest w ogóle możliwe.

Gdzie tu totalitaryzm? Odpowiadam, jeśli jeszcze ktoś nie wpadł: po pierwsze, za przyzwoleniem Państwa (przepisy, organy, urzędy) buszują sobie po kraju wydrwigrosze, (ja ich nazywam Rwacze Dojutrkowi, i nie tłumaczę tego na angielski), buszują szalbierze i rozmaici kryminaliści, rosną w siłę i doświadczenie, wkradają się w Zatrzaski Lokalne, odziewają na siebie upierzenie „przedsiębiorców” (nie mylić z rzeczywistymi, ukorzenionymi w środowiskach biznesmenami), obezwładniają bogu ducha winnych obywateli, a prokuratorzy i sądy oraz policjanci szydzą „ma pan prawo się odwołać, zaskarżyć”, procedury i postępowania zajmują im czas i uwagę,  pochłaniają koszty, a skutek jest zawsze ten sam: złoczyńcy wygrywają. Mam na głowie komornika, który mimo kilku prawomocnych wyroków na moją korzyść nadal bezprawnie ściąga ode mnie już nie dług, tylko swoje niebotyczne procenty (ktoś chciał mnie skubnąć na setki tysięcy), i czyni to „lege artis”, choć powinien odsetek żądać od zleceniodawcy, czyli Rwacza, któremu nie udało się mnie skubnąć.

Najbardziej znanymi pozaprawnymi próżniami są Guantanamo (więzienie i męczenie na cudzym terytorium osób, które nie mają do kogo się odwołać, nie mówiąc o tym, że nie znają podstawy tego uwięzienia), Liu Xiao (żona więźnia politycznego, którą więzi się w niezarządzonym oficjalnie areszcie domowym bez postawionych zarzutów, tylko dlatego, że jest żoną, i nie ma ona podstaw do reagowania prawnego), Drony (urządzenia latające na niedostępnych obronie wysokościach, z których inwigiluje się i unicestwia różne osoby bez wyroków i bez zarządzonego śledztwa na obcym terytorium). Kłaniają się też nasze symboliczne Kiejkuty (oj, jak mnie świerzbi coś-coś, kiedy były Premier i były Prezydent bezczelnie szydzą, że nie ma żadnych pisemnych dowodów). Szef FOZZ dostał wyrok za pospolite przestępstwa, choć jego główną i o niebo poważniejszą winą są międzynarodowe machinacje finansowe z udziałem pieniędzy publicznych, służb i urzędów (prawdziwi „dysponenci tematu” nadal funkcjonują na „wyżynach”, niewinni jak leluje). Większość tajnych służb i tzw. sił specjalnych robi interesy polityczne, gospodarcze i kryminalne (w tym dokonuje zabójstw, wywołuje choroby, stosuje terror) właśnie w pozaprawnych próżniach.

Odnoszę wrażenie – żeby nie powiedzieć więcej – że Pozaprawna Próżnia jest ulubionym ostatnio narzędziem nowoczesnym w tym sensie, że „niewykrywalnym” dla większości pokrzywdzonych, a ci, którzy zdołają ją rozpoznać i wskazać – są z jednej strony bezsilni, a z drugiej strony są poważnie zagrożeni. Rozmaite rządy stosują ten mechanizm w polityce międzynarodowej, jak też w polityce wewnętrznej. Za pomocą tego narzędzia „wyłącza” się z przestrzeni prawnej i publicznej „wytypowane” osoby, grupy, środowiska, tematy, sprawy, podmioty, nawet idee. Np. w Polsce praktycznie rzucono anatemę na wszystko, co związane z PRL (nawet preambuła Konstytucji omija ten temat, robiąc milionom „dziury w życiorysach”) z użyciem przepisu zakazującego propagowania totalitaryzmu (komunistycznego): akurat PRL to był ustrój niekomunistyczny, zwano go socjalizmem realnym, a był socjalizmem domniemanym. Czysty maccartyzm, węszący komucha wszędzie, gdzie nie ma satysfakcjonującego poparcia dla władzy.

A co to znaczy, że ktoś lub coś jest wyłączone z przestrzeni prawnej i publicznej, w wyniku czego nie mogą interweniować, bo nie zdołają odpowiedzieć na pytanie prawnika „ale o co chodzi”? Otóż to oznacza, że ten ktoś nie ma żadnych praw, że to coś nie jest dobrem chronionym w cywilizowany sposób! Niech ktoś zaprzeczy, że to jest totalitaryzm! Żaden prawnik nie podejmie się akcji w takich sprawach, bo nie znajduje przepisu, który został złamany, albo nie ma dostępu do faktów, dokumentów, osób. Nic nie udowodni.

A poza tym – to żyjemy w demokratycznym państwie prawnym.