Prawo do aborcji a prawo do poglądów

2016-04-05 12:32

 

Dysputa w Polsce dawno już straciła cechy debaty, stała się zajadła i wielozapalna. A kiedy dotyczy spraw ważnych dla jakiegoś środowiska – staje się zwyczajnie nie do zniesienia.

Na tle stosunku do Transformacji, do Balcerowicza, do lustracji-dekomunizacji, do Kościoła, do wykluczeń (prawo do pracy, do godnego życia, do lokum mieszkalnego), do aborcji, do PiS i Jarosława Kaczyńskiego, do Rosji, Ameryki, Niemiec, nawet Chin, do TK, do Demokracji i Rynku, do przestępczości urzędniczej, do „państw w państwie” – otóż na tle tych spraw wystarczy jedno nieostrożne słowo, nie mówiąc już o gestach – by mieć kłopot „społecznościowy lub towarzyski.

Będzie o sprawach aborcyjnych.

Jestem współzałożycielem stowarzyszenia SoS, któremu prezesuje Kasia D. Bratkowska. To było dawno temu, dziś mam wrażenie, że cichcem przestałem być członkiem tego stowarzyszenia. Zrzesza ono feministki przez duże F, osoby znane, a do tego mające zdolność powstrzymania się od odruchów bazarowych i gotowe do poważnej rozmowy na każdy temat. Przychodzi mi na myśl np. Ania Zawadzka czy Asia Piotrowska i kilka innych, które warto mieć pośród znajomych, nie mówiąc o osobach naprawdę powszechnie znanych, jako pisarki, dziennikarki, filozofki, jednym słowem opiniotwórcze.

Być może „wyciszenie” naszych relacji z SoS (całkiem możliwe zresztą, że to ja zaniedbałem codzienne kontakty) bierze się z tego, że mój pogląd na sprawę aborcji jest „pryncypialnie wyważony”.

Otóż sądzę, że każde dziecko powinno być poczynane chętnie i radośnie, przy czym mówię nie tylko o samym „akcie poczynania”, ale też chodzi o „skutek ewentualny”, czyli gotowość do dodania Ludzkości następnego egzemplarza, pojedynczego lub mnogiego. Jeśli takiej gotowości nie ma – to zależnie od wyboru kulturowo-moralnego należy się powstrzymać albo „zabezpieczyć”.

Na tym tle rodzą się problemy już nie takie proste.

Zacznijmy od najprostszego, czyli płód na tyle uszkodzony, że wprowadzanie go „do obiegu” (przepraszam wrażliwych) byłoby cierpieniem dla niego i dla rodziców. Medycyna ujawnia tu swoją ciemniejszą stronę, tę samą, jaka widać przy „uporczywej terapii”: otóż lekarze są w stanie doprowadzić do urodzenia, a potem podtrzymywania oznak życia takie płody, które jeszcze sto lat temu obumierałyby bez większych „zamachów” na ich życie. Przysięga Hipokratesa kłóci się tu z trzeźwą oceną stanu zdrowia, nawet jeśli religia się w to nie „wtrąca”. W tej sprawie jestem zdania, że decyzja należy do Matki (bo to ona ponosi biologiczny i psycho-mentalny oraz społeczny ciężar tej decyzji), a rolą Państwa (właściwie rodzimego środowiska Matki) jest dać jej tyle ciepła i wsparcia materialnego, by jak najbardziej złagodzić fatalne skutki decyzji „w tę” albo „wewtę”. Jeśli Matka spotka się kiedyś z Opatrznością – będzie musiała się z tej decyzji wytłumaczyć, i na pewno spotka się ze zrozumieniem, a czy z wybaczeniem - … Po co mieszać przepisy prawa do tak osobistej decyzji? Po co nam prawodawca mebluje sumienia?

Nieco mniej prostym jest przypadek zapłodnienia w wyniku przemocy, np. gwałtu męża-partnera albo obcego mężczyzny, a – przerysowuję, ale to możliwe – także oszalałego medyka zapładniającego „strzykawką” nieświadome tego kobiety niczym bohaterowie „Seksmisji”. Zakładając, że taki płód jest w pełni zdrowy – cierpieniem-traumą objęta jest wyłącznie Matka. Noszenie niechcianej i niezawinionej ciąży, takiż poród, a potem wpisywanie narodzonego dziecięcia w sprawy rodzinne – to nie jest to samo co stołowanie się w obrzydliwej kuchni sanatoryjnej. Całkiem możliwe, że Matka nie pokocha dziecka w żadnej chwili wspólnego obcowania. Mój pogląd jest następujący: decyzja (jak poprzednio) należy do Matki, ale namawiałbym ją do tego, by – przyjąwszy zadośćuczynienie od gwałciciela (lub, w ramach gwarancji, od Państwa) – oddała narodzone dziecko komuś, dla kogo sposób poczęcia jest nieistotny. I znów: przepis państwowy jest tu o tyle potrzebny, o ile gwałciciel powinien ponieść materialną i „sprawiedliwościową” odpowiedzialność za swoje lubieżne zachcianki.

Trzecim przypadkiem jest problem związany z zamożnością (lub jej brakiem) Matki oraz jej stabilizacją rodzinną (lub jej brakiem). Jestem zszokowany wszelkimi praktykami (w Polsce i w innych krajach) odbierania dzieci rodzicom z powodu ich nędzy lub na podstawie durnych podejrzeń o pedofilstwo (podkreślam: durnych, opartych na arbitralnej ocenie). Nadal pozostawiam decyzję Matce, ale wolałbym, aby w ogóle nie była stawiana w takiej sytuacji: po to poddani jesteśmy procesom uspołecznienia, aby słowo „społeczność, wspólnota” coś oznaczało, a nie tylko przynależność do grupy wyborców w rejonie obwodowej komisji. Każda chciana ciąża powinna być wolna od dylematów natury ekonomiczno-dochodowej, i tyle.

Jesteśmy więc w punkcie, gdzie trzebaby jeszcze porozmawiać o tzw. „zapobieganiu”. Nie jestem z tych, którzy uzurpują sobie władzę „przyznawania praw”, ale mam pogląd – podbudowany naprawdę długim doświadczeniem – że swobodne „brykanie” w poszukiwaniu uciech nie przynosi Ludzkości niczego dobrego. Ale – zdziwicie się – jeśli już ktoś uważa, że „hulaj dusza”, a nie zamierza wpaść w rodzicielstwo – to „uprzedzająca” zapobiegawczość jest wskazana, by nie rodzić dylematów takich jak powyżej. Uprzedzająca. Zwierzęce szukanie uciech takich jak seks, używki, hazard, kieszonkostwo, sporty ekstremalne – może i daje adrenalinkę, ale jest szkodliwe i dla kondycji wspólnoty (wiem, wspólnota kojarzy się ostatnio z faszyzmem), i dla osobistej kondycji człowieka.

Ktokolwiek ma w czterech poruszonych sprawach zdanie odrębne od mojego – to niech ma. I niech nie broni mi mieć mojego zdania. Jeśli czegokolwiek oczekuję tu od prawodawcy – to zagwarantowania realnej opieki ludziom „umoczonym” w problemy przez Los lub brzydkich ludzi, ale też egzekwowanie „samowystarczalności” od ludzi nieodpowiedzialnych, liczących na to, że „jakby co zawsze ktoś pomoże”. Przypominam też o instytucji ubezpieczeń, nieco w Polsce zwichrowanej (składka – owszem, ale przy wypłacie odkładanej na „świętego nigdy” udowodnij, żeś nie garbaty).

 

*             *             *

Jedną z moich życiowych zasad – ileż razy to już powtarzałem – jest: zrobię wszystko, być mógł przy mnie głosić bez konsekwencji swoje poglądy, ale przegonię precz, jeśli będziesz je narzucał jako obowiązujące prawo.

To jest powód, dla którego nie znoszę wszelkiej maści duchownych, próbujących zasady konkretnego wyznania zamieniać w prawo państwowe. Ale to jest też powód, dla którego odpowiem Kasi Bratkowskiej tak, jak na to (w moich oczach) zasłużyła.

Otóż wysłała ona hurtem do swoich „friendsów” na FB, w tym do mnie, żądanie w stylu „kto nie skacze ten…”. Żądanie brzmi: w związku z tym, że inna twoja znajoma wystąpiła na drodze prawnej w sprawie aborcji (tak to zrozumiałem) przeciwko jeszcze innej wspólnej znajomej, do na tę wieść racz się tamtej pozbyć z grona „freiensów”, bo jak nie…

Chodzi o Agnieszkę, która weszła w spór (powtarzam, tak zrozumiałem, obiecany załącznik nie dotarł) z Anią. Rozumiem, że paniom nie poszło o sprawę błahą.

Droga Kasiu!

Nie odbierz przymiotnika „droga” ani jako wyraz protekcjonalności, ani jako wymówkę kosztów, jakich zresztą nigdy nie poniosłem w związku z naszą znajomością. Po prostu cenię sobie Ciebie i Twoja społecznikowską energię, a i poczucie humoru oraz zdolność do liderowania.

Agnieszkę poznałem całkiem niedawno i wiem, że jako osobowości różnicie się bardzo, co nie przeszkadza mi jednakowo Was obie cenić. Obie zyskujecie zwłaszcza przy bliższym poznaniu (Czytelniku, to nie jest seksistowska aluzja).

W sprawie aborcji różni nas, zdaje się, tylko jedno (co do reszty pole konfliktu jest chude i niewyraźne): otóż mam dużą rezerwę do sformułowania „mój brzuch, moja sprawa”, a niech wytłumaczy mnie fakt, że w nie swoich brzuchach dostarczyłem Ludzkości trzy całkiem udane córki. Za każdym razem miałem nie tylko „poczęciowy”, ale też decyzyjny udział w narodzinach Kasi, Oli i Agaty. Nie wiem, czy tylko wspólnota krwi i genów powoduje, że bardziej lub mniej dyskretnie śledzę ich poczynania, na pewno nie narzucam swoich decyzji nawet Agacie, która jeszcze „mieszka z nami”.

Różni nas jednak wiele w sprawie „prawa do interwencji”. Nie chcę (choć pewnie mogę) pojąć, dlaczego chcesz, abym wybierał pomiędzy dwiema osobami. Nazywasz – niezgodnie z prawdą – partię Zmiana (Agnieszka tam jest aktywna) „nazipartią” i nie uważasz, żebyś robiła coś złego. Powtórz sobie ze sto razy słowo „nazi” i spróbuj przyjąć do wiadomości, że obrażasz członków tego ugrupowania. Spór formalny (każdy ma do niego prawo) dwóch pań uważasz za niewłaściwy i jedną ze stron tego sporu stawiasz „pod kreską”, żądając ode mnie, bym zrobił to samo dając temu wyraz ostateczny.

Kiedy byłem właścicielem i prezesem spółki, to mimo trudności, z powodów pryncypialnych, poprosiłem „prawą rękę” o opuszczenie firmy na zawsze. Po czym wspólna koleżankę, którą zresztą sam „wynalazłem” i ściągnąłem do firmy, poprosiłem, by się opowiedziała: albo Lida, albo ja. Do dziś nie mogę odżałować tego, co zrobiłem. Więc jeśli proszę Ciebie, byś nie stawiała sprawy w ten sposób (nawet jeśli któraś z koleżanek zachowała się „poza tolerancją dopuszczalną” – to wiem co mówię. Czy gdybyś z najpoważniejszych nawet powodów ucięła znajomość, na przykład, z Florkiem, namawiałabyś mnie do tego, bym przestał go cenić?

Mam swoje powody, by Agnieszka była moją „friend” na FB. Rozumiem, że „wieść” od Ciebie te powody ma anulować? Kasia, opanuj emocje! Nie będę swoich decyzji „personalnych” regulował na mocy pretensji jednych moich „friendsów” do drugich.

Nie mam wpływu na konsekwencje tego, co do Ciebie piszę (w dodatku „otwarcie”). Na pewno będzie mi szkoda, jeśli z powodu tej notki liczba moich znajomych zmniejszy się o ok. 1/700, i nie szydzę, bo każdy mój znajomy to dla mnie „ktoś”, nawet jeśli odbiega od moich wyobrażeń o fajności.

Ubolewam nad tym, że akurat TY dałaś się porwać narastającej w Polsce fali „kto nie skacze, ten…”. Zwyczajnie, po ludzku, przykro mi. Ja w takich przypadkach, kiedy nie umiem się powstrzymać – to sobie piszę „biogram” w Poczcie Pajaców Polskich (TUTAJ). Spróbuj, to działa!