Prerogatywa a kapitulanctwo

2015-05-08 09:56

 

Zacznę od parafialno-lewackiego postulatu, rodem z dojrzałego PRL (wszak tacy wszyscy niemal jesteśmy, nawet jeśli połowa Czytających gotowa jest mnie za to obić po pysku). Postulat zmierza do ustalenia, jak powinien wyglądać przeciętny dzień przeciętnego zjadacza chleba:

1.       Ktokolwiek wstaje ze snu w porze innej, niż między 6-8 rano – to powinna być wyłacznie kwestia jego dojrzałego, podmiotowego wyboru, poza przypadkami nadzwyczajnymi (choroba, podróż, kataklizm, interwencja Państwa);

2.       Sen powinien być wystarczający i odbywać się w warunkach intymności oraz bez zagrożeń klaustrofobicznych, w standardzie nazywanym potocznie „pościelą”, a to, czy śpiący zasypia i budzi się sam, czy w jakimś towarzystwie – to jego wyłacznie sprawa;

3.       Obudziwszy się – człowiek powinien mieć niczym nieskrępowaną możliwość dokonania – takich jak uważa – ablucji, rozbiegu (wprowadzenia się w „pełną gotowość psycho-motoryczną”), spożycia posiłku wedle gustu, refleksji o dniu;

4.       Przez kilka godzin dziennie powinien mieć człowiek możliwość wykonywania pracy, tj. dawania swojego wkładu do społecznej puli dobrobytu, pojmowanego jako legitymizacja późniejszego czerpania z tej puli;

5.       Możliwość taką powinien mieć każdy, niezależnie od statusu społecznego, wieku (tak, wieku), stanu zdrowia, zamożności, poglądów, płci, itd., itp. Od wykorzystania tej możliwości uzależniona powinna być możliwość korzystania ze wspólnych dobrodziejstw cywilizacyjnych;

6.       Praca nie powinna być nijak związana z bezpośrednim przymusem ekonomicznym lub politycznym: oczywiście, za przymus można uznać ograniczenie korzystania z dobrodziejstw wspólnych dla tych, którzy nie pracują;

7.       Osoby chore, niesprawne, nieletnie, Trzeciego Wieku – mogą korzystać (i to jest sprawa ich podmiotowej woli) ze specjalnych udogodnień w pracy lub w ogóle nie pracować: oznacza to, że zaciągają zwrotny lub bezzwrotny kredyt wobec społeczeństwa-wspólnoty;

8.       Przy obecnym poziomie tzw. wydajności pracy skonfrontowanym z oczekiwanym (kultura, cywilizacja) poziomem życia – określenie „kilka godzin pracy dziennie” oznacza – szacuję arbitralnie – nie mniej niż 4, nie więcej niż 8 godzin;

9.       Ze względu na to, że wiele urządzeń techniczno-technologiczno-cywilizacyjnych wymaga pracy ciągłej – praca osób, które dobrowolnie pracują w porach „niezwykłych” albo w innym niż postulowany rytmie – powinna być okresowa (limitowana) i lepiej wynagradzana;

10.   2-3 godziny dziennie powinien człowiek poświęcać na sprawy obywatelskie: współdecyzje gospodarcze, rozwiązywanie problemów społeczności lokalnej, konsultacje w sprawach ponadlokalnych, samokształcenie w sprawach publicznych;

11.   Kilka godzin dziennie człowiek powinien poświęcać rozrywce i życiu rodzinno-towarzyskiemu, przy czym jedyną sztywną zasadą jest tu „primum non nocere”: nie powoduj, aby to co twoje prywatne – sprawiało jakikolwiek kłopot innym;

12.   Przy obecnym poziomie zaawansowania technologicznego i cywilizacyjnego – nie jest koniecznością ustalanie sztywnych godzin pracy i przyjmowanie „przyzwoitej” pory rozrywek, nie jest też czym innym niż nawykiem kulturowym cykl siedmiodniowy życia;

13.   W dowolnych okolicznościach społecznych i politycznych – każdy człowiek powinien mieć DOM, czyli miejsce, gdzie bezpiecznie odkłada swój dorobek życiowy, gdzie – wedle woli – żyje we wspólnocie (np. rodzinnej) i nabywa umiejętności niezbędnych w życiu;

14.   Niezbędnymi – współcześnie – instalacjami wspierającymi DOM powinny być – dostępne bezwarunkowo dla każdego – edukacja permanentna, ochrona zdrowia (profilaktyka i lecznictwo), bezpieczeństwo osobiste i nagromadzonego dorobku;

Jest dla mnie jasne, że postulat powyższy trudno jest zrealizować nawet we wpólnotowych warunkach bezpośredniej orientacji społecznej (nazywanej wadliwie bezpośrednią kontrolą społeczną). Kiedy na skutek rozwoju (głównie technologicznego) człowiek zaczął funkcjonować w konstelacjach przekraczających możliwość orientacji („ogarnięcia”) wszystkiego przez wszystkich – zrodził się podział spraw codziennych na prywatne, kolektywne i publiczne, a następnie sprawy kolektywne zostały zglajchszaltowane i pozostał degeneracyjny podział na sprawy prywatne (w tym osobiste) i publiczne (w tym polityczne).

Mój żal za „zgrillowanymi” sprawami kolektywnymi jest uzasadniony tym, że wszystko, co wiąże się ze społecznikowstwem, życiem towarzyskim, przedsiębiorczością zbiorową – sprawniejsze jest w warunkach mutualnych (kolektywnej symbiozy, opartej na wzajemnictwie, gromadnictwie, samopomocy). To do mutualności odwołują się (szkoda że nie otwarcie) idee samorządności i spółdzielczości. Demutualizacja tych obszarów (wszystko, co wiąże się ze społecznikowstwem, życiem towarzyskim, przedsiębiorczością zbiorową) jest zawsze i wszędzie, w każdych warunkach kulturowo-cywilizacyjnych – fatalna i obciążam winą za jej skutki – polityków.

 

*             *             *

Funkcjonowanie w obszarze publicznym wiąże się nieodwołalnie i nieuchronnie z tym, co nazwę „zarządzaniem prerogatywami”. Niezależnie od tego, co sądzą na ten temat rozmaite „pedie”, prerogatywę rozumiem jako powiernicze oddanie przez licznych w zarząd nielicznym odpowiedzialności za realizację zadań na rzecz licznych w warunkach nie-mutualnych, z jednoczesnym wyposażeniem owych nielicznych w narzędzia i uprawnienia społeczne związane z ich uprawnieniami kierowniczymi wobec licznych-powierników-upoważniających-nadających.

Prerogatywa tylko w warunkach patologicznych (np. uzurpacji) jest uprawnieniem-upoważnieniem okastrowanym z odpowiedzialności za sposób wykorzystania uprawnienia-upoważnienia. Natomiast w warunkach organicznych, gdzie każdy członek społeczności i każda konstelacja ludzka ma i zna swoje miejsce w całości i swoją w niej rolę, a do tego jest obywatelska (obywatelstwo: wystarczające rozeznanie w sprawach publicznych i bezwarunkowa skłonność do czynienia ich lepszymi) – prorogatywa jest takim samym „narzędziem prostym”, jak młotek, dźwignia, kołowrót, klin, równia, wielokrążek, śruba, skobel. Ci, którym się powierza sprawy społeczności – wykonują je jako swój życiowy priorytet, ważniejszy niż interes własny. Utopia?

Niewielki odsetek każdej populacji jest przedsiębiorczy, np. w dziedzinie artystycznej (organizuje powstawanie i prezentacje dzieł), naukowej (organizuje edukację i generowanie oraz publikację osiągnięć), medialnej (organizuje transmisje informacji i opinii oraz konsultacje), społecznikowskiej (wyszukuje słabości społeczne i organizuje zaradzanie im), politycznej (rozpoznaje racje ideowe i interesy oraz uczestniczy w ich grze), gospodarczej (bierze na siebie, na swój rachunek i odpowiedzialność oraz ryzyko, zaspokojenie jakichś społecznych potrzeb).

Tak pojęta przedsiębiorczość jest bezcenna w warunkach mutualnych, gdzie pozostaje w zasięgu bezpośredniej orientacji społecznej, gdzie właściwie każdy wie o co chodzi i pojmująco akceptuje (ew. koryguje, a nawet przeciwstawia się).

W warunkach demutualizacji ta sama przedsiębiorczośc wkrada się w procesy powiernicze i kolekcjonuje uprawnienia-upoważnienia, unikając odpowiedzialności. Zwołuje – na przykład – jakąś grupę ludzi, drogą nakazu, i każde wysłuchiwać niesmacznych artystycznie melorecytacji, a następnie wyraża czynne niezadowolenie, jeśli nie zanotuje aplauzu.

Trudno mieć inne niż moralne pretensje do przedsiębiorców o to, że poszukują – dla swojej przedsiębiorczości – jak najwięcej prerogatyw (mnożnikujących korzyści) i jak najmniej odpowiedzialności społecznej. Oczywiście, elementem takiej kalkulacji jest właśnie podkreślanie „nawału odpowiedzialności” i „nieproporcjonalnie niskich” korzyści z działalności. Ale można mieć całkiem realne pretensje do obywateli (lub – inaczej – gawiedzi, tłuszczy, czerni, publiczności, elektoratu), że wyzbywają się wszystkiego, co daje im instytucja powiernictwa. Bo kiedy pozwalamy przedsiębiorcom na wiele, a nie egzekwujemy tego, by wykonywali zadania im powierzone w sposób korzystny dla ogółu – to kapitulujemy.

 

*             *             *

W tym świetle powyższy 14-postulat jawi się w zupełnie odmiennym świetle niż to rutynowe. Rodzi bowiem pytania o nierówności społeczne, o celowość rozmaitych budżetów, o to czym zajmują się ludzie na wybieralnych i nominowanych funcjach-stanowiskach-posadach. Rodzi pytania o nadużywanie prerogatyw, o „władzę” pojmowaną jako fenomen lub załkiem przyziemnie i praktycznie. O biurokrację i nomenklaturę.

Już za 2 dni połowa dorosłych ludzi w Polsce pójdzie głosować na jednego z 11 kandydatów. Ciekawe, skąd owa połowa wie, który z nich poświęci na urzędzie większość czasu na to, by nasz 14-postulat był realizowany.

Chyba, że tego nie oczekujemy...