Próba mikrofonu

2016-02-16 07:34

 

Podjęto w ostatnim okresie kilka poważnych prób doprowadzenia mnie do takiego rozporządzenia moim czasem i talentami, alby mimo wszystko blogosfera nie odpoczęła ode mnie.

Co to znaczy „mimo wszystko”? Przede wszystkim – coraz mniej rozumiem. Nie, proszę drogich szyderców, nadal mam w sobie wiele z faceta rozgarniętego, choćby politycznie. Jeśli mówię „nie rozumiem”, to mam na myśli:

1.       Dziwię się operacji pod roboczą nazwą „przegraliśmy wybory, ale władza jest nasza”. Operacja ta ma kilka ścieżek taktycznych, a wśród nich jedna się nazywa KOD, a druga się nazywa „wszystkie demokracje świata ratują Polskę przed szaleńcami”. Wielka jest siła inercji formacji, która im później pogodzi się z realiami, tym więcej poniesie ofiar. Nowa formacja – nikt nie przeczy, że zdecydowanie ciesząca się sympatią moich krajan – zabrała się ostro za kształt Państwa (urzędów, organów, służb, praw), za Nomenklaturę, za nową redakcję „suwerena demokratycznego”, za różne bałagany (tyle że porządkując jedne, czyni nowe). Cokolwiek w tych sprawach robi – zdradza objawy nieobycia i braku manier, ale nie każdy musi mieć praktykę „salonową”, by sprawować władzę. Używam słowa „rympał” i wcale mi nie chodzi o stare dzieje, kiedy to kradziono księżyc. Konia z rzędem temu, kto wskaże dziesięć istotnych różnic (nie mówię o kosmetyce-fasadzie-elegancji, tylko o różnicach istotnych) między ekipą Tuska, która popadła w niesławę a ekipą Kaczyńskiego (której odmawia się wprost dobrej sławy, choćby złote góry przynosiła w koszykach do każdego domu);

2.       Dziwię się dominacji pragmatyka (w moich ustach to obraza) i milionera w świecie zwanym „lewicą”. Kolega Włodzimierz w moich enuncjacjach od lat cieszy się opinią przyszłego Premiera (Prezydentem chyba nie chciałby być, on kocha kreować, a nie bywać). Opinia to szczera i podbudowana poważnie. Rzecz w tym, że nie ma on żadnych skrupułów natury – jak powiedziałby Marks – klasowej. Kto przegrywa – ten frajer. Włodzimierz zaś należy do nielicznych wyjątków, które nawet jeśli przegrają – nie są frajerami. Zawsze tak się obrócą, że zanim inni się zorientują – on już oswobodził się od wszystkich zbędnych i wszystkich przeszkadzaczy. Znam go wystarczająco długo, by pamiętać jego błędy. I wystarczająco dobrze, by zapewnić, że popełniane błędy nie deprymują go, tylko uczą. W polityce przypadek rzadki. Żebyż tylko zechciał postawić wreszcie na długodystansowe przeinaczenia społeczne ograniczające rolę kapitału, monopolu, komercji, reżimu w życiu poszczególnych osób i całego kraju!

3.       Dziwię się obecności na scenie politycznej, i to w roli ważnego frontmena – gościa o mentalności piszczykowatego cwaniaczka, udającego że cokolwiek rozumie z procesów społecznych, w tym z gospodarki, wylansowanego do roli polityka przez siły dawno już w Polsce skompromitowane, na szczęście mającego „aleksandryjski” stosunek do wszystkich innych stawiających na te same kotlety: megabiznes, liberalizm, tyle zysku co w pysku. Co to znaczy „aleksandryjski? Uczynię mu komplement: wychowanek bacalariusa Leonidasa, uczeń filozofa Arystotelesa – zamiast zadbać o Helladę, które w jego czasach przechodziła „zmianę płci” – pojechał „w długą” wyprawę konkwistadorską, tyle że nie za ocean, a na wschód wielkiego kontynentu. Zatracił się podczas tej wyprawy i fizycznie, i moralnie, i politycznie: umarł młodo i ku wielkiej uldze diadochów, którzy nie omieszkali potem użyć hipokryzji i korzystając z budowanej starannie legendy stali się w większości władcami krajów dalekich i egzotycznych;

4.       Dziwię się dwóm ugrupowaniom z natury przystawkowym, że nie stają się przystawkami. PSL – zanim nauczy się żyć bez przydziałów nomenklaturowych – może stać się zaledwie strażnikiem „wiecznego ognia” tradycji ludowej, ze skazą w postaci dawnego przyzwolenia na pogrom ludowców po II wojnie i całkiem świeżej „eksterminacji” Romana Bartoszcze. Kukiz zaś – co mu się naprawdę chwali – sprawia wrażenie, że dobrał sobie do drużyny ludzi, którzy niemal wszyscy są od niego lepiej wyrobieni politycznie. To wielka mądrość jest. Ale to on, a nie jego akolici firmuje całe przedsięwzięcie pod nazwą „demontaż konstytucyjny” (na razie podkradany przez formację rządzącą”. Może i przeciętny polski wyborca jest wielki duchem i rozumem, ale parlamentarno-polityczne zawijasy Kukiza wymagają od jego zwolenników wielkiej wyrozumiałości i cierpliwości, a przekaz jest raczej niejasny. Jednym słowem: Kukiz podpalił stodołę, gdzie celebrowała swoje tysiącletnie rządy formacja kopnięta w 2015 roku – ale zyski na odzyskanym placu przejął ktoś zupełnie inny. Pora albo się przyłączyć i odessać swoje, albo jasno warknąć (próbują tego inteligenci w rodzaju R. Bugaja czy J. Staniszkis);

5.       Dziwię się, że nadal nikt się nie połapał, iż owe 50% wyborców nie głosujących – to nie dziadygi czy podstawiacze nogi albo emigranci wewnetrzni, tylko ludzie nie mający powodu, by doczołgać się do urn. Głosują przecież tylko ci, którzy na coś liczą dla siebie oraz ci, którym „coś się chce” (więc gotowi są zrezygnować z poszukiwania politycznego „sedna”). Pozostali mają w nosie idee (czyli „nie chce im się”), ale przede wszystkim nie znajdują apostoła dla swoich konserwatywno-lewicowych oczekiwań. Apostoła, powiedziałem? Ależ nie ma nawet kogoś (znaczącego), kto powiedziałby ludziom wprost: wiem, że staracie się łączyć w jedno sprawy rodzinne, kościelne, zatrudnieniowe i edukacyjne i poszukujecie łatwego do pojęcia mrowia placówek rozsianych po całym kraju, które byłyby organizatorami waszej codzienności w tych sprawach. Administracja lokalna zwana samorządem, duchowieństwo zwane kościołem, służby budżetowe (zdrowie, emerytury, oświata, socjal, kultura fizyczna, nauka, prasa) – w pojedynkę są zbyt jednostronne i skłonne do darcia sukna w swoją stronę. Trzeba nowej jakości. Ja na przykład wiem o co chodzi, ale małość moja polityczna czyni mnie co najwyżej wyjcem internetowym;

6.       Dziwię się, że trójka wicepremierów nie daje sygnałów, że przygotowani są na „długi marsz”: jedynie młody Morawiecki zapowiada kilkanaście lub więcej miesięcy pracy nad konceptem gospodarczo-społecznym. Dawałem kilka razy jasno do zrozumienia, że od PiS oczekuje się dwóch oczywistych rzeczy: bezwarunkowej szansy dla każdego, by wejść na ścieżkę godnego (ekonomicznie) życia i przywrócenie Polsce godnej pozycji międzynarodowej. Wicepremierzy powinni dla tych tematów już zapowiadać, że mają zgrubny koncept (każdy w swoim obszarze kompetencji) i penetrują środowiska społeczne dla pozyskania uczestników debat mających być podglebiem dla strategii. No, ale nie jestem z tych, którzy własnymi odczuciami obciążają kogoś innego: możliwe, że wskazany cel osiągną drogą, której nie umiem wyśnić.

Jeszcze kilka mam na podorędziu takich zdziwień. I kiedy widzę, jak się mediaści egzaltują listem jakiegoś polityka zza oceanu do polskiego rządu – i tę egzaltację sprzedają czytelnikom, widzom, słuchaczom – to mi wszystko opada. Ja w każdym razie na takie tematy nie będę dyskutował. Chyba że podobna egzaltacja wybuchnie w Ameryce, Rosji, w Chinach czy Arabii, jeśli polscy luminarze-prominenci zainteresują się, dlaczego tam właśnie demokracja jest „jakby trochę hipotetyczna”. Albo kiedy ktoś jasno, a nie omykiem, zapyta Merkelową i paru dużych chłopców europejskich, co myślą o tysiącletnim Reichu, właśnie kotwiczonym w kontynentalną rzeczywistość.

Tak, o takich rzeczach mogę pogadać…