Prorocy

2014-06-18 18:46

 

Prorok to jest taki ktoś, kto – będąc „zwykłym” doczesnym człowiekiem – doznaje objawień co do Istoty, a objawienie to ludowe masy uznają za prawdziwe i przez jakiś wygasający czas „podążają” za tym człowiekiem.

Według tej definicji niewątpliwie prorokiem był Einstein. Ale lepszej nie ma, więc trzeba Einsteina czem prędzej „zaliczyć”.

Kłopot w tym, że fenomen proroctwa zawłaszczyły sobie religie-kościoły. Ktokolwiek jest prorokiem (definicja powyższa) i nie funkcjonuje w jakimś kościele – uznawany jest za mistyka, wróżbitę, geniusza, ewentualnie za szalbierza albo kogoś niespełna rozumu, „nawiedzonego”.

Jeszcze raz rozpiszmy tę definicję, wyróżniając jej poszczególne elementy:

  1. Prorok jest człowiekiem doczesnym, niekoniecznie zwyczajnym, znani są jego rodzice, przewagi i słabostki, codzienne problemy, data urodzin i śmierci, rozmaite „dane osobowe”;
  2. Prorok doznaje objawień, czyli „olśnień” w sprawach najwyższej wagi duchowej, w sprawach niedoczesnych, niezwykłych, odkrywa (dostaje powierzony) najgłębszy sens-istotę;
  3. Znający go ludzie – i często ich kolejne pokolenia – wierzą w jego objawienie, przyjmują ją za swoje, na nim budują koncepty doczesne, „podążają za” prorokiem;
  4. Wpływ proroka maleje z czasem, aż dochodzi do „apostazji pamięciowej”, i choć jego koncept utrwala się kulturowo – on sam odchodzi w niepamięć, przestaje być wielbiony;
  5. Następny prorok nie obala objawień poprzednika (nawet jeśli jest z innej religii-kościoła), jego „własne” objawienia idą dalej, nie resetują, a aktualizują (update) pojmowanie Istoty;

Można powiedzieć, że człowiek staje się prorokiem, jeśli znajdzie tę „właściwą dziurkę od klucza”, przez którą podglądnie coś, co jest niepojęte dla współczesnych (koniecznie współczesnych, biorąc pod uwagę przemijalność duchowego przywództwa proroka) – i objaśni maluczkim, co widział, w słowach prostych ale ważkich. Tyle że takich, którzy mówią, że tak im się stało, że widzieli i doznali – jest wielu. A że nie wszyscy mają ambicje (zadanie od Opatrzności) zakładania kościoła – niektórzy nawet nie są nazywani prorokami, jak rzeczony Einstein.

Na wszelki wypadek, żeby Czytelnik czegoś sobie nie pomyślał, zastrzegam: nie jestem prorokiem, nie doznałem olśnienia, ani jednego, choć tak zwane „świadectwa” mam liczne. Mam na przykład swoją oryginalną, inna niż wszystkie inne wizję Uniwersum (wszystkiego co jest), w moim przekonaniu całkiem seksowną i logiczną, ale nie umiem jej przekazać w prostych słowach, które masy ludowe pojęłyby rozumem, sercem, duszą i sumieniem. Naśladowców mam zatem … hmmm. Nie przeszkadza mi to mniemać, że coś tam odkryłem, i nic nie zachwieje chyba tą moją pewnością (uwaga, logicy: pewność = nic nie zachwieje chyba).

Kościoły-religie nieco psują, kiczują obraz proroków, próbując im wmawiać nieśmiertelność (np. amryta, w dewanagari अमृत, – to w hinduizmie boski napój, indyjski odpowiednik greckiego nektaru, niebiański napój dewów i dewi dający pijącemu nieśmiertelność lub inne moce oraz usuwający cierpienie: termin pojawiający się często w Wedach oraz tekstach buddyjskich), a przynajmniej posiadanie „gorącej linii” do Opatrzności (chwilowej dyspozycji numerem telefonu do Boga), przy czym – taka historia – najczęściej odbywa się to w miejscach ustronnych i w chwilach niespodziewanych, tak że maluczcy zawsze obchodzą się smakiem w tej sprawie.

Taki Kopernik. Przez lata całe zmagały się w nim dwie moce intelektualne: znany od Eudoksosa z Knidos, Hipparchosa, Ptolemeusza dogmat geocentryczny, dominujący w kościele, którego był kapłanem oraz oczywista oczywistość heliocentryzmu, znanego od czasów Arystarcha z Samos, którą ostatecznie opublikował w dziele „De revolutionibus orbium coelestium” (O obrotach sfer niebieskich). Na przykładzie Kopernika widzimy, że proroctwo nie musi być „mgnieniowym” objawieniem, a na pewno wymaga odwagi przeciwstawienia się temu, co dominuje i opanowało logikę jakiejś dziedziny wiedzy.

Nam, ludziom oswojonym z myśleniem technicznym, olśnienie kojarzy się ze sprawami budowy Materii. Wszystko inne łatwo odsyłamy właśnie do obszaru „nie-naukowego”, czym sobie sprawiamy nie ułatwienie, tylko kłopot (patrz: idiotyczny u podstaw spór między ewolucjonistami a kreacjonistami, nie znany innym kulturom-cywilizacjom, albo niemoc fizyków wobec oczywistości, że świat jest „pustką” wypełnioną „wrażeniami materialnymi”).

W kulturach wegetarnych (uposadowionych na jedności Człowieka z Naturą) lub Duchowych (poszukujących odniesień Człowieka i Uniwersum) czy pionierskich (uzasadniających wszelkie sensy wspólnością tego co bohaterskie i tego co pospolite, gminne, patrz: Byliny) – olśnienia dotyczą zgoła innych obszarów: poszukuje się „kodu przyrodniczego” (techniczni oczywiście sprowadzili to do zagadnienia genetyki), „ducha wszystkiego” (techniczni dali receptę: wszystko co myślisz i czujesz oraz przeżywasz jest echem Materii), „przywileju namaszczenia” (techniczni na to mają receptę: charyzma).

Pisma zwane świętymi albo objawionymi – znam ich kilkanaście „na odwyrtkę” i nieco więcej pobieżnie – nie są dobrym przewodnikiem po olśnieniach. Twierdzę, że są przekazami prawdziwymi, inspirowanymi przez Doskonałość, ale mają tę wadę, że są z „boskiego” przekładane na „ludzkie” i to przez człowieka, dla innego człowieka. To powoduje, że noszą w sobie ziarno niecelowego przekłamania, a kiedy już są zupełnie docześnie redagowane (jak Biblia, Koran, Wedy) – ich przesłanie pierwotne blaknie.

Warto jednak pisma owe czytać i zapoznawać się z wielkimi dysputami wokół nich (czyż te dysputy nie dowodzą ich niedoskonałości?) – by odczytać, albo starać się odczytać ich pierwotne, założycielskie olśnienie. Tam, gdzie mam wrażenie, iż udało mi się – tam potwierdzam, że mam „świadectwo”. Zupełnie prywatnie sądzę, że jeśli jakaś religia-kościół zakazuje śledzenia innych niż „nasze”, czyli „obcych” ksiąg świętych, albo przeciwstawia wiarę nauce (intelektowi)  – to jest daleka od własnej prawdziwości. Podobnie, jeśli „pod rygorem” przeciwstawia swoje objawienia (proroctwa) – nie swoim. Jest kościół, który akceptuje poszukiwania własne każdego Człowieka na drodze ku Prawdzie, Pięknu, Dobru, Prawości, Sprawiedliwości, Cnocie – nawet jeśli są czynione poza tym kościołem, więcej: namawia do takich poszukiwań, a modlitwę zaleca, kiedy owe poszukiwania napotykają na „barierę wydolności”. Niniejsza notka nie jest „kazaniem”, więc nie wskażę tu owego kościoła.

Jest też wyznanie, które nazywam obelżywie „dawkinsy”, a które neguje wszelki poza-intelektualny aspekt poznania rzeczywistości – nad tym wyznaniem nie chcę się rozwodzić, bo nie zasługuje na to.

Piszę to w przeddzień Bożego Ciała, dnia sakralnego katolików[1] (Festum Sanctissimi Corporis Christi). Wierzenia, obrzęd, modły – a może, jak kto woli, gusła – tylko „dawkinsy” mogą uznać za ciemnogrodzieństwo. Takie samo, jak uwielbienie dla frontmena „kultowej” kapeli albo polityka-trybuna-rewolucjonisty (patrz: „Che”).

Ja na przykład sądzę, że jeśli dla kogokolwiek jest to okazja do refleksji nad „niepojętą istotą rzeczy” – to niech tak będzie, może objawi się prorok?

 



[1] Święto Bożego Ciała obchodzą również niektóre kościoły starokatolickie: Kościół Polskokatolicki, Kościół Starokatolicki Mariawitów, Kościół Katolicki Mariawitów i Kościół Starokatolicki w RP; oraz w niektóre kościoły Wspólnoty Anglikańskiej (np. w Kościół Anglii) jako Święto Dziękczynienia za Ustanowienie Komunii Świętej. Pod nazwą Corpus Christi (Boże Ciało) święto to obchodzą także wspólnoty prawosławne rytu zachodniego;