Proszę ja ciebie, towarzyszu…!

2018-12-01 18:45

 

/list otwarty do lewicy, nawet jeśli ona niekiedy nie trąci lewicowością/

Dziś nie wystarczy BYĆ, podpisać się na liście obecności, przypiąć fikuśną etykietkę, nauczyć się konformistycznych zawołań, a nawet wnieść składkę. Trzeba działać. Trzeba brać na swoje sumienie, swój rachunek, swoje barki – zaspokajanie choćby niewielkich potrzeb społecznych, które swoim sumptem, na własne ryzyko i odpowiedzialność, po swojemu – popchniemy ku lepszemu dla dobra wszystkich. To nazywam obywatelstwem i taki chcę być, a jeszcze będę namawiał każdego i wszystkich, by czynili i myśleli podobnie, bezwarunkowo, bezinteresownie (w rozumieniu: trzeba z czegoś żyć).

Inaczej staniemy się – jako zbiorowość – zwykłym „trash-society”, mentalnie-społeczno-kulturowo-cywilizacyjnym śmieciowiskiem ludzi nie mających nic do powiedzenia nawet sobie do lustra, na które każdy obwieś może napaskudzić, a każdy przyzwoity i szanujący się obywatel świata będzie omijał szerokim łukiem, by nie czuć toksyn i by się przypadkiem nie otrzeć o nie.

Trzeba być prawdziwym i autentycznym, a nie echem tego i owego, co akurat jest w modzie. Trzeba mieć własne sumienie, choćby było sfatygowane ciągłymi utarczkami ze słabością i pożądliwością.

Szybciutko zatem legitymuję się jako „upoważniony” do debatowania na lewicy i o lewicy. Otóż ostatnio (jak zresztą zawsze), mam na tapecie kilka aktywności, o których sądzę, że mają wymiar pro-społeczny. Wymieniam najnowsze, jeszcze ciepłe:

  1. Rozbudowuję (z pozycji „podwarszawianina”) pewien projekt społeczny adresowany do Sołtysów tzw. Obwarzanka Warszawskiego (około 1000 sołectw), z rozwiązaniem na kilka lat, po upływie których Obwarzanek ów przestanie być dla Warszawy „dobrem wolnym” (poniewieranym jak obierki po ziemniakach czy owocach), marnotrawionym zresztą i ciemiężonym ekologicznie oraz infrastrukturalnie-urbanistycznie. Projekt ten jest alternatywą dla „dobrej, stabilnej, rozważnej” polityki gmin i powiatów Obwarzanka, które wolą być dla Warszawy podnóżkiem, a nie partnerem. Ale nie ma w nim polityki (flag, kolorów, symboli), tylko rozwiązania korzystne dla lokalnych nano-społeczności, sąsiedztw, inicjatyw gospodarczych, artystycznych, edukacyjnych;
  2. Kierowałem zainicjowanym przez siebie Komitetem Wyborczym Wyborców Dra Mateusza Piskorskiego, człowieka, który za to, że jest socjalistą i anty-amerykaninem, rusofilem, krytykiem neo-liberalizmu i polskiej Tranformacji – oskarżono fałszywie o szpiegostwo i inne niecnoty, zbrukano, złamano mu życiorys, choć to były nietuzinkowy poseł, naukowiec, aktywny polityk, publicysta – i siedzi w areszcie już prawie trzy lata, choć w jego sprawie stanowczo wypowiedziała się ONZ-towska Grupa Robocza DS. Arbitralnych Aresztowań. Dość powiedzieć, że wpuszczano mnie co prawda do aresztu na widzenia – ale odmawiano wniesienia dokumentów do podpisu (wyrażenia zgody na kandydowanie). Mimo jego nadal pełni praw wyborczych;
  3. Od kilkunastu zaledwie dni pracuję nad inicjatywą dotyczącą „społecznego przebudowania” ulicy Mazowieckiej w Warszawie oraz kilkunastu ulic sąsiednich, (na osi między pełnym symboli Placem Piłsudskiego i równie ważnym Placem Powstańców Warszawy), a to w celu wyrugowania stamtąd nocnych wódkodajni i uciechodajni, zastąpienia ich inicjatywami „dziennymi, w których odnajdą swoje miejsce (nowe-dodatkowe) autentyczni mieszkańcy i instytucje poważne, takie jak Dom Artystów Plastyków, Muzeum Etnograficzne, Zachęta, stowarzyszenia, wspólnoty sąsiedzkie: na przykład zaczniemy od „karnawału”, czyli codziennej porcji zabawy ulicznej z przymrużeniem oka, może też pomalujemy asfalt na żółto, zielono, czerwono, niebiesko…;
  4. Organizuję na najbliższe miesiące „nieustające seminarium” dla tych, którzy uważają, że czas najwyższy zastanowić się, dlaczego Warszawa (ale i Kraj) stają się coraz mniej różnorodne politycznie-społecznie, stają się suknem rozdzieranym przez zaledwie dwie buńczuczne formacje (euro-biurokratyczną i parafialno-patriotyczną), obie zupełnie jawnie ignorujące zarówno różne inne opcje obecne w Warszawie i w Kraju, jak też inicjatywy oddolne, rzeczywiście pozarządowe, miejskie, dobrosąsiedzkie, wzajemnicze;

Cały czas czegoś próbuję. Trochę w tym jest Obywatela Piszczyka, trochę Sancho Pansy, trochę Wańki Duraczeńki. Ale bezczynność nie jest w moim stylu.

Ja nie twierdzę, że to wszystko się uda. Ale staram się, nie sam zresztą. Bo robota społeczna polega na tym właśnie, by wciąż inicjować rzeczy pożyteczne, potrzebne ludziom, a nie tylko biurokratom i geszeftom, czy komu tam jeszcze.

Mniej-więcej 1/3 moich inicjatyw w ostatnim okresie jest udana. To mnie nie zadowala, ale wszystkie te inicjatywy nazywam łącznie Sprawą, dla której pracuję. Człowiek lewicy nie powinien zadowalać się „członkostwem”, głosem wrzuconym do urny, obecnością na spotkaniu. Idzie o to, aby nie tylko filozofować, ale i zmieniać świat. Wiecie, czyje to słowa…?

Do tego jestem czynnym i świadomym chrześcijaninem. I nie chce rozumieć, dlaczego w wyobrażeniach większości mieszkańców mojego Kraju pobożność wzajemnie wyklucza się z lewicowością. Nie, nie uważam Jezusa za pierwszego socjalistę (on był przede wszystkim wędrującym, uczynnym kaznodzieją), ale uważam, że dał Ludzkości wzorzec stosunku do człowieka, zwykłego człowieka: kimkolwiek i jakimkolwiek ten człowiek jest – to zawsze bezwarunkowo jest bratem-siostrą. Miłować go trzeba jak siebie samego, znajdować dla niego takie same racje i usprawiedliwienia oraz dobra-wartości-możliwości – jakie widzimy i pożądamy dla siebie. Gdzież to kłóci się z lewicowością? Nie, to nie jest lewicowość (ta stawia na obywatelską samorządność), ale nie kłóci się z nią.

Ostatnich 48 lat przeżyłem aktywnie, cały czas pełniąc rozmaite funkcje publiczne, i – co jest dla mnie ważne – nie czerpiąc z tego tytułu korzyści. Czasem wręcz ich odmawiając. Nie jestem jakimś świętoszkiem i kryształem, mam na sumieniu niemało, czasem cicho wstydzę się siebie do poduszki – ale tu akurat jestem pryncypialno-zasadniczy.

W sumieniu jestem harcerzem, takim „starej daty”, skautem. Politycznie jestem – od kilkunastu miesięcy – szeregowym członkiem Polskiej Partii Socjalistycznej, spychanej wciąż od nowa na coraz odleglejszy, coraz bardziej grząski margines. Kto wie, czy po części nie „na własne życzenie”… I to przez kogo…!

Jedni lubią biznes, inni politykę, ktoś szarą strefę – a ja jestem społecznikiem. I co, nie wolno…?

 

*             *             *

Po tej auto-prezentacji (kto mnie zna inaczej – niech śmiało uzupełnia, przeczy, oskarża) czas na to, bym powiedział, co mnie uwiera po lewej stronie.

Akurat serce moje bije jeszcze równo i z werwą, ale dużo gorzej ma się moja miłość do „administratorów” świata ludzi pracy, szaraków, wciąż od nowa ubiegających się o to, by świat ich docenił, uszanował, zwrócił się do nich z należną powagą. Kiedyś takich nazywano Proletariatem, dziś są to tzw. biedni-pracujący, zatrudnieni na śmieciówkach, ale też bezrobotni (połowa emigruje, połowa popada w nędzę), bezdomni (pragnący Domu, ale też ci już nic nie pragnący, zrezygnowani, odtrąceni), są to wykluczeni na setki sposobów, „pomijani” czasem subtelnie, czasem bezczelnie. Grubo ponad połowa Ludności w Polsce.

A do tego nano-przedsiębiorcy, którzy w swoich sklepikach, warsztacikach i podobnych przybytkach „wyciągają” ledwo średnią krajową, a są poddawani opresjom rozmaitym celniej i skuteczniej niż geszefciarze, obwiesie, oszuści, wydrwigrosze, rwacze, sitwiarze, aferzyści.

Podstawowym wehikułem wykluczeń polskich są „państwa w państwie”. Ja ich w Polsce naliczyłem ponad 40. Ich istotą jest to, że bezczelnie przechwytują od rzeczywistego Państwa rozmaite prerogatywy, regalia, immunitety – i kiedy już się obłowią – skierowują to co ukradli – właśnie przeciw rzeczywistemu Państwu, rozszarpując je jak sztukę sukna. Nie dziwota, że ono staje się „teoretyczne”, a Gospodarka, Kultura, Rozrywka, Sport-Rekreacja, Oświata, Nauka, zasoby ekologiczne, Infrastruktura (w tym tzw. krytyczna), itd. Itp. – nazwano w jakiejś nagranej rozmowie, że to są członek, odwłok i kamieni kupa.

Kiedy różne geszefciarskie, około-nomenklaturowe kiście garną pod siebie bez opamiętania – to wykluczeń przybywa, poszerzają się one, pogłębiają. A przecież co innego powinno się pogłębiać, poszerzać, umacniać, rozwijać – aby Polska rosła w siłę, a Ludzie żyli dostatniej…

 

*             *             *

Transformacja, której Polska doświadczyła po 1989 roku – jest co najmniej dwuznaczna politycznie i społecznie. „Witrynowy” dostatek jest dostępny dla coraz bardziej kurczącego się „nabywcy”. Swobody formalno-konstytucyjne (wolność) są niwelowane przez podległości i uzależnienia ekonomiczne i administracyjne, PKB – średnio rosnące – wygląda całkiem inaczej (i gorzej), jeśli rozróżnić jego część „polską” i część „zagraniczną uzyskaną w Polsce”, której Polska nie ma prawa nawet „posmakować”. Licznieją i pogłębiają się wykluczenia społeczne, ekonomiczne, a nawet cywilizacyjne. Świat polityki staje się hermetyczny i przeszedł „na własność” mediów. Przedsiębiorczość ukorzeniona społecznie została wyparta przez Rwactwo unikające zobowiązującego społecznie ukorzenienia. Owoce polskiego trudu wyciekają licznymi aferalnymi szczelinami. Porzucone przez „transformatorów” rolnictwo ledwo zipie pod naporem importu żywności, podobnie z elektronika i kilkoma innymi dziedzinami, zaś bankowość i finanse-budżety-ubezpieczenia – zostały wprost skolonizowane przez nieskrępowane sobiepaństwo Zachodu. Politycznie jesteśmy rozedrgani między UE-Niemcy a USA-NATO. Infrastruktura krytyczna została rozszarpana albo „zezłomowana-ześmiecona.

Tabele, mierniki, wykresy, indeksy, parametry, wskaźniki, statystyki – niemal celowo zamazują rzeczywisty obraz polskiej gospodarki. Administracja wielu dziedzin została rozdęta do granic i wyposażona w feudalne prerogatywy, przechwytywane przez kamaryle polityczne i sitwy biznesowe. Lokalnie rządzą Zatrzaski-Sitwy, Krajem rządzi Pentagram (toksyczna suma mega-biznesu, mega-polityki, mega-przestępczości, mega-służb i mega-mediów). Wobec „niektórej” zagranicy prezentujemy zadziwiającą „murzyńskość”, a wobec innej – pogardę trudno wytłumaczalną inaczej, niż fobiami, hunwejbin izmem, kompleksami, „zleceniami” z imperialnego „zewnętrza”.

Polska jest pełna sprzeczności, można ją „filmować” jako „kraj i społeczeństwo w ruinie”, ale taz jako „krainę kwitnącą” – tyle że świecąca światłem odbitym, zapożyczonym (kosztem wszelakiego, nie tylko gospodarczego zadłużenia idącego w biliony).

Prestiż międzynarodowy Polski – mimo zaklinania – słabnie przez cały okres po 1989 roku, a jego widomymi znakami jest „bananowa” rejterada urzędującego Premiera na „saksy” urzędnicze do Brukseli czy podpis pod znaczącym dokumentem składany „na stojaka” przez Prezydenta RP w obecności rozpartego w fotelu Dużego Człowieka z Czupryną, rządzącego ostatnio Za Wodą. Militaria polskie sprowadzają się do miliardowych zakupów zasilających obce budżety i korporacje, przy czym nie przekłada się to na zdolność bojową armii (mimo dętych zaklęć).

Dokonujemy fatalnych wyborów globalnych, a do tego słabniemy w najbliższym sąsiedztwie, w Europie Środkowej, a Grupie Wyszehradzkiej. Ale dmiemy w trąby, że jest zupełnie odwrotnie. Nie ma takiej formacji polityczne, która może o sobie powiedzieć „to nie ja, to koledzy-konkurenci”. A jednak każda formacja zwala swoje winy na poprzedników i konkurentów.

Wdaliśmy się – kosztem dobrej niegdyś opinii – w rozmaite nie swoje awantury o charakterze polityczno-militarnym, ponosząc nie tylko wojskowe straty – dotkliwe i niepotrzebne.

Spektakularnym przykładem niezborności polityczno-gospodarczej Polski jest Katastrofa nie mająca precedensu w Historii Świata, a zarówno przed nią, jak i po niej – awaryjność polskiego sprzętu i logistyki daje do myślenia każdemu „systemowcowi”.

Obywatelstwo – jako element państwowości – zostało w Polsce zwulgaryzowane, sprowadzone do czterech opresyjnych funkcji: melduj co masz (przyjdziemy oskubać), płać co nakazano (wszystko się wali, ale budżety musimy wykonać), głosuj kiedy zarządzimy (wybory dawno przebudowano w głosowania na administrację), znoś pokornie uciążliwości, jakie na ciebie sprowadzimy. Nie jest to obywatelstwo rzeczywiste, oparte na świadomych samorządnych inicjatywach i na sumiennym, przyzwoitym działaniu, tylko obywatelstwo rejestrowe, oparte na „danych wrażliwych” (PESEL, NIP, REGON, konto w ZUS, banku, ubezpieczalni, telefon, adres) – i na rejestrach (bazach danych)) dziurawych jak sito.

A tymczasem…:

Przez cały okres Transformacji Lewica powoli przenosiła swoją tożsamość z pozycji autentycznych, podmiotowych, autokefalicznych – ku roli „lewego skrzydła prawicy” (tej zwanej liberalną). Tracił na tym Proletariat (czy jak go teraz zwą), i to tracił „do spodu”: pojawiło się bezrobocie, bezdomność, gigantyczne oszustwa, upadek praw pracowniczych i obywatelskich, dziedziczna nędza, wspomniane wykluczenia, itd., itp. – a wszystko lukrowane, oszklone gadgetami „europejskimi-zachodnimi”, które nieraz okazały się paskudne, cuchnące, nie do wytrzymania.

Powtórzmy: lewica wpatruje się we własne odbicie w oczach swoich nieprzyjaciół i koniecznie chce je poprawić na lepsze, chce lepiej wypaść w oczach lewicożerców. Tak jak kura, aby rosół z niej był smaczniejszy – chętnie zagląda do „pańskiego korytka” i wydziobuje karmę dająca lepsze kształty i bardziej lśniące pierze. Ten, kto lewicę (s)konsumuje – nie kształtami i nie pierzem się interesuje…

Nic dziwnego, że po kilkakroć – a na pewno w dobie „mgławicowego” Tymińskiego, „przaśnego” Leppera, „narwanego” Kukiza – „elektoralną” Polskę ogarniał amok, taki neo-stupor, bo nie rewolucja: ja to nazywam poręcznym starogreckim słowem Epanástasi, a mamy w tym słowie insurekcję, rebelię, rewoltę, powstanie, bojkot, apel, manifestację (nie mylić z „pochodem”), protest.

Lewica wszystkie te trzy – i kilka pomniejszych Epanástasi – przegapiła, a nawet gorzej: uznała za nie-swoje, niegodne uwagi, przyłączenia się. I flirtowała – do dziś – z prawicą (lewoskrzydłowość): pierwszym w tym chocholim przemarszu był dla mnie Rosati, ostatnimi są Nowacka i Biedroń, a i Kwaśniewski nie oparł się urokowi „eurolewicowości”, na modłę „soziale Marktwirtschaft” (takich ukłonów liberalnych w stronę „tych co sobie nie radzą” mieliśmy kilka, u nas znalazło to wyraz w artykule 20 Konstytucji). Polska lewica wybierała kawiorowy pragmatyzm kosztem Proletariatu, stała się więc – jakby zakpił Pawlak z Kargulem – paskudna i obca, ale taka ładna, taka europodobna…!

Ktokolwiek trzymał się pryncypialnie ideowości i doktryny – uchodził z czasem za podskakiewicza, nieżyciowego flibustiera. A w oczach antyruskich szowinistów – komunistą. Przy czym nikt z anty-komuchów nie rozumie treści słowa „komunizm” (zrzeszenie zrzeszeń wolnych wytwórców, obumieranie Państwa pod naporem obywatelskiej samorządności), komunistą jest już u nas  każdy, kto ujmie się za człowiekiem czy środowiskiem krzywdzonym przez pracodawcę, finansjera, klechę, fabrykanta, geszefciarza, klikę-sitwę.

Więcej: „komunizm” (czyli wszelkie „lewactwo”) jest już w Polsce praktycznie nielegalny, o czym świadczą grzywny za bycie w kierownictwie partii lewicowej, bezmózgie niszczenie pomników, zamach na nazwy ulic, interwencje na uczelnianych konferencjach naukowych, nie mówiąc o wieloletnim areszcie dla Dra Mateusza Piskorskiego.

W każdej z tych spraw lewica „koncesjonowana” (uznawana przez media za godną mikrofonu) umywa(ła) ręce. A potem się dziwi, że od sondażowego poparcia „kanclerskiego” (ponad 40%) – doszła konsekwentnie i nieprzypadkowo do stanu „pozaparlamentarnego” i do kolejnej klęski w „wyborach” samorządowych (nawet „wybory” pozwoliła lewica przemontować w głosowania na wyznaczoną przez kamaryle stołeczne nomenklaturę lokalną).

Lewica zachowuje się jak przechrzta – nadgorliwy w fasadzie, pusty w treści – ale i jak nuworysz, z uwielbienie wpatrzony w fetysze ekonomiczne i polityczne. Lewica szuka swojego feromonu poza sobą samą, nie poznając w żadnym lustrze swojej własnej urody i ponętności. Słucha swoich szyderców i stara się im przypodobać. Otwiera kieszenie przed rabusiami w nadziei, że kiedyś, nasyceni, obłowieni – docenią ofiarność i gotowość do zaprzaństwa.

 

*             *             *

Polska jest najpiękniejszym krajem na świecie, a jej Proletariat to najlepsza próba człowieka. Co z tego, że kraj jest wciąż psuty i zaśmiecany, a ludzie są przygarbieni i wciąż od nowa doświadczani, bywa że niemądrzy?

Znam osobiście – niektórych od dziesiątków lat – „przywódców” polskiej lewicy. Korzystając ze „znajomości” ostrzegałem „upierdliwie” (nie ma co się bawić w salonowe słowa) – mówiąc i pisząc na Berdyczów – że lewica, która nie mówi o rzeczywistej, niefasadowej samorządności obywatelskiej, która zezwala na demutualizację gospodarki, na wykluczenia i „państwa w państwie” – a sobie samej pozwala na pragmatyczną „europeizację” (kosmopolityzm) – to taka lewica zdechnie pod płotem. A jeśli „mój rodzony” PPS idzie na pasku obwiesi, spadkobierców glajchszaltowania powojennego wszystkiego co było autentyczne – to zapadnie się, i ostatecznie jej wynik PPS zawsze będzie „zerowy” w ramach staropolskiej „nikczemności”: ostatnim znanym lewicowym posłem polskim był Piotr Ikonowicz, „milion lat temu”, mający zresztą różne akrobacje polityczne za sobą (i na sumieniu), może i przed sobą.

Lewica – taka jaką mamy choćby w mediach czy na spektakularnych kongresach, naradach – a przede wszystkim jej elektorat, odchodzi ku tym, którzy bezczelnie obiecują co ślina na język przyniesie, co jest na czasie, kpiąc w żywe oczy, i przestaje popierać ów elektorat tych, którzy pośród pięknych słów mówionych Dużymi Literami – wpisują się w koalicje z własnymi ciemiężycielami.

 „Elektorat” proletariacki nie chce antyszambrować na lewym skrzydle prawicy. Chce mieć swoją wyrazistą, nie kryjąca się po ideowych chaszczach reprezentację. Nie chce udawać kogoś, kim nie jest. Nie chce dla „okazji doraźnych” sprzedawać swojej autentyczności i swoich racji.. Nie chce być składanym na ołtarzu „nie-wiadomo-czego”, ku chwale rwaczy i skubańców.

Przed PPS jest dużo pracy, do której ta partia jest upoważniona JAK ŻADNA INNA, jako szafarz 125-letniej tradycji, na która składają się autentyczne, oddolne, obywatelskie, samorządne spójnie, kooperatywy, kasy, ubezpieczenia wzajemne, straże ludowe, samopomoc, świetlice samokształceniowe, skauting, inicjatywy dobrosąsiedzkie i składkowe, spółdzielnie pracy, łańcuchy zaopatrzenia spożywczego i usług, itd., itp.

Lewica szuka sposobu na „podrasowanie”, sięgając po fachowców od wizerunku i trików dla „ciemnego ludu”, śledząc sondaże. Jej czujność ogranicza się do śledzenia „pochodu”, by w porę ustawić się na jego czele. Tyle że to jest pochód lewicożerców.

Nie pora uczestniczyć w prozelityzmach, szachach kadrowych, rozgrywkach o to czyj diabeł starszy, pustackich pozycjonowaniach. Trzeba wrócić do „robienia swojego”. Nie wstydzić się „przedwojenności” działań czy „przestarzałości” doktryny, nie wdawać się w dyskusje o „utopijności” racji socjalistycznych. Z ludźmi i dla ludzi. Nie z pozycji jaśnie oświeconych, tylko braterskich.

I jeśli ktoś się spodziewa, że ja akurat – mając siły własne skromne – odpuszczę sobie tę robotę – to jest w błędzie. No, jest jasne, że nie mam mocy politycznych i żadnych innych, ale myślę, że mam rację…

Może przyjdzie zbłądzić, może przyjdzie „doświadczać” – ale swoje trzeba robić przyzwoicie i w zgodzie ze samym sobą, i z racją proletariacką w sercu, duszy, umyśle, sumieniu. Na pohybel tym, co idą na łatwiznę albo nastają na Proletariat.

 Jan Herman

/koło Warszawa-Śródmieście PPS/