Prześladowanie i wybaczanie

2015-09-22 08:32

 

Inspiracją dla tej notki jest głębokie przeżycie, jakiego wciąż doznaję od dwóch dni, widząc poprzez telewizję udrękę dużego działacza lewicy, którego znam z bliska (nie blisko, tylko z bliska) od 1984 roku, wcześniej z odległości, jaka dzieliła – również politycznie – studencką organizację Uniwersytetu i SGPiS. Przeżycia tego doznaję od dwóch dni. Widzę go, jak próbuje na powrót rozeznać się w świecie, który mu przywrócili lekarze. Sprawia wrażenie kogoś, kto zetknął się z kafarem – i teraz odzyskuje z trudem pion, i poziom. Doprawdy, inny człowiek.

W moim największym przekonaniu człowiek, który w sportach walki padł na deski od ciosu – powinien być odwieziony do szpitala. Dla bezpieczeństwa własnego i dla czystości sumień wszystkich zaangażowanych w to, że wszedł na ring czy do klatki. Tymczasem zasady (i, o zgrozo, etyka) tych sportów nakazuje trwać do upadłego na posterunku. Otóż ten mój znajomy padł, bo na jego sercu odłożyły się przekleństwa wszystkich, którym naszkodził i własne troski o to, co zdołał nagromadzić pod swoją kontrolą.

Od lat mam wobec niego uczucia co najmniej mieszane. Reprezentuje on bowiem dwa stany psychomentalne, których serdecznie nie znoszę, czyli polityczny pragmatyzm (tu-teraz efekt, a koszty – trudno, gdzie drwa rąbią) oraz pogardę dla ludzi, których nie wykorzysta (bo odmawiają roli jego apostoła). Z drugiej strony na własne oczy widywałem, jak potrafi być serdeczny i ujmujący w obcowaniu, widziałem też, jak w ciągu „kilku telefonów” jest w stanie wpłynąć na cudowną odmianę czyichś losów. Dusza nie człowiek.

Jeszcze do niedawna zapewniałem wszystkich: znam człowieka, jest pioruńsko skuteczny, zawziął się, pozbierał drużynę rozsypaną po różnych partiach, strząsnął z siebie odium afery, ma „power” – będzie premierem.

Nie byłbym sobą, gdybym tego przeżycia – naprawdę mocnego i niełatwo je zapomnę – nie użył jako narzędzia „filozowania”, oczywiście, domorosłego.

Wcześniej pewna historia z życia. Organizacja, którą on założył i którą kieruje, zbliżała się do kolejnego kongresu. Jako jeden z przedstawicieli regionów pracowałem w zespole programowym. A że obaj mieliśmy adres warszawski – często zdarzały się nam dwuosobowe „posiedzenia zespołu”, rozpoczynane po zakończeniu pracy „w pracy”, trwające zatem do późna. Program programem – a zdarzały nam się rozmowy o wszystkim i o niczym. Jedna z takich przerywnikowych rozmów dotyczyła wewnętrznej opozycji (to stare dzieje, Politechnika zawsze się Uniwerkowi stawiała). Narzekał, że tak duży potencjał czepia się go na każdym kroku, zamiast wesprzeć, co powoduje, że on musi zygzakiem niektóre sprawy załatwiać. Moja odpowiedź: to im coś zrzuć, daj im poczuć, że o czymś decydują, inżynierowie to też ludzie myślący społecznie (choć mówią, że inżynier to stan umysłu). W tym momencie nastąpiła w nim przemiana, jaką wcześniej widziałem w bezpośredniej rozmowie z Tymińskim. Wiem, kiepskie porównanie, ale jego twarz wyrażała więcej, niż to, co powiedział po chwili. A powiedział: aaaa, to ty jesteś ich rzecznikiem, przychodzisz tu pilnować ich interesów… i w tym duchu. Jawnie przegiął, koleżeńską poradę przyjął jako grę. Nasze kontakty „zdechły”, wychudły, oblazły ropieniem. Może on to inaczej pamięta, może bardziej mu się wryło w pamięć, że nazwałem tę organizację kamarylą w rozmowie z Newsweekiem, że ludzi nie zgadzających się z nim pokazywałem jako przykłady twórczej różnorodności.

Poczułem się nie tylko niesprawiedliwie posądzony. Na długi czas zostałem też „odsunięty”. To oznaczało, że rozmaite życiowe szanse mnie omijały bez powodu.

 

*             *             *

Należę do wspólnoty, w której skłonność do wybaczania innym ludziom jest wysoko cenioną i nagradzaną cechą charakteru. Chodzi nie o „przyjmuję przeprosiny”, tylko o rzeczywiste wydalenie z siebie żalu o cokolwiek wobec szkodnika, złoczyńcy.

Czynnie wspieram tę „instrukcję”, choć moje wybaczanie nie oznacza „zapominania”. Po prostu: poślizgnąłem się na kimś – podchodzę do niego na matowo.

I jest jedno kryterium, które w moich oczach dyskwalifikuje: trwanie w złej woli, czyli prześladowanie. Uczyniłem w moim życiu tyle złego, że hej, ale chyba tylko w kilku przypadkach świadomie, z zamiarem, w sposób ciągły komuś szkodziłem. Na takie coś nie ma usprawiedliwienia. Może na to nie wyglądam, ale czasem mi się takie „czyny z przeszłości” odtwarzają w duszy, w najmniej spodziewanych chwilach, nazywam to sumieniem.

Swoje razy rozdawałem – i swoje dostawałem. Jestem nosicielem ładnych paru „blizn” pozostałych po świadomym, cynicznym, wyrachowanym prześladowaniu. Wiem, że słowo „prześladowanie” jest poważnym zarzutem, ale nie umiem nazwać inaczej niesprawiedliwego nękania kuksańcami albo równie niesprawiedliwego uporczywego lekceważenia, stawiania w sytuacji „podpadniętego” bez powodu.

No, więc cichy bohater tej notki jedną z takich „blizn” pozostawił, wcześniej rozdrapując ropiejące bolizny. I akurat ten temat tkwi we mnie zadrą.

A teraz widzę człowieka, świeżo spod walca, wyglądającego jak swój własny awatar po sieczkarni, starającego się odzyskać jakąś dynamikę, ale widać trud, z jakim to czyni. Ustąpiłbym mu miejsca w tramwaju, choć jestem nieco starszy. To się poprawi, jest dla mnie jasne, ale kołowacizna jest jak dla mnie oczywista. I oczywiste jest, że cierpi, bo nie przywykł do bezsiły, oj, nie przywykł.

To dla mnie swoiste memento: może to jest czas na przestawienie się? Czeka go niewątpliwie rozczarowanie październikowe. Chociaż przyzwoitość polega na wybaczaniu nie limitowanym. No, bo przestawienie możliwe jest tylko poprzez wybaczenie.